Islandia 2001
Pierwsze wrażenia z IS-landii
Powrót do strony wyjściowej

Rano baliśmy się wyjrzeć przez okno. Artur, który poszedł zaryzykować wychylenie głowy na pokład długo nie wracał. Trudno to było zinterpretować - może zamarzł ?, może deszcz go zmył z pokładu ?. Wrócił jednak suchy i powiedział "Słońce !". Jeden wyraz, który poderwał nas na nogi. Pogalopowaliśmy na pokład, a nie było to proste. Droga wyglądała następująco : przeskok przez próg kajuty, w lewo, do końca korytarza i w prawo, do końca i ponownie w prawo, do połowy i w luk drzwiowy, za nim w lewo, do ściany i w prawo, w połowie są schody po lewej, więc na górę, tam dwa razy w lewo, w połowie w drzwi w prawo, (uwaga na głowę i nogi - wodoszczelne - kilka przecznic dalej są kible !), potem małe schody po prawo i już jesteśmy na poziomie Car Decka. Lewo, prawo i dwa podejścia schodami do centrum statku, gdzie recepcja. Potem już tylko dwa razy po schodach międzypokładowych korytarz w lewo, trochę prostej, i drzwi na lewą burtę. Otworzenie trochę utrudniał wiatr, ale dwóm chłopom się nie oparły. Wypadliśmy na pokład - faktycznie świeciło słońce ale przy 3 St C. Ponieważ byłem w koszulce polo nie wytrzymałem dłużej niż 20 minut i powtórzyłem drogę do kabiny i z powrotem po ciuszki, w których właśnie mnie widać na zdjęciu ze słonecznie oświetlonymi szczytami Islandii w lekko zamglonym tle.
Jak już prom dobił do brzegu, pobiegliśmy do kajuty pozbierać śmieci i spokojnie już ustawiliśmy się w kolejce do pojazdów. Po godzinie już można było zobaczyć nasze wierzchowce zasnute spalinami z odpalanych ropniaków. Wyskoczyliśmy na zewnątrz, by się nie udusić a "tu panie" 15 StC w słońcu - i od razy się zapociliśmy, bo nie był to koniec zabawy z promem. Tak więc czekały na nas jeszcze przejazdy przez kąpieliska anty wściekło-krowie, naklejanie na motocykl informacji o stosowanym paliwie, "szczegółowa" kontrola żywności, jakieś przyrzeczenie, teatr młodzieżowy i orkiestra w tle. Wymiana pieniędzy w jedynym banku (a zwaliło się tam kupa ludzi z promu) trochę nadszarpnęła z początku moje zdanie o uczciwości wyspiarzy. Przywołana jednak do porządku, pani z okienka z czerwoną twarzą zweryfikowała pomyłkę jak można domniemywać na moją niekorzyść.
Jedyną drogą [93] opuszczamy SEYDISFJORDUR, napisany z trzema błędami, ponieważ na Islandii używa się liter nie spotykanych nigdzie na świecie.
Wyjazd z fiordu okraszony widokami i wodospadami zakończył się na lodowym płaskowyżu, gdzie upał nieco zelżał. I tak już pozostało, na szczytach około 3-6, w dolinkach 10-15. Mowa oczywiście o temperaturze w słońcu, bo cienia ni jak nie można znaleźć, ponieważ słowo "drzewo" ostatnio widziano i słyszano w czasach wikingów
Wybraliśmy wariant drogi "na południe", gdyż na północy i "w środku" część dróg była jeszcze nie przejezdna, o czym informują drukowane co dwa tygodnie mapki rozmieszczone na promie i większości stacji benzynowych..
Pierwszy obiadek "w terenie" z wody ze strumyka, składający się z herbatki i zupki chińskiej przypadł nam do gustu. Z uwagi na wiatry naprawdę niezbędny jest parawan na maszynkę "by cała para nie szła w gwizdek".
Droga [96] to taki ich asfalt będący ugniecioną kupą sklejonego żwiru - bardzo fajny, prawie przyczepny ale zabójczy dla opon. Bieżnik znika jak w Norwegii.
Drogi dzielą się na cztery typy :
paved : utorowane (wybrukowane żwirki, prawie asfalty, i asfalty)
gravel : żwirowe i piaskowe, ugniecione i oznaczone
earth : gliniane, ziemne - ot takie wiejskie ugniotki z kupą kamieni i tarką
other : inne, a my zaliczyliśmy w jej grupie - kamienne dno po rzece, szlak pustyni powulkanicznej, górskie drogi wzdłuż i po strumykach, śmiganie po lawie - do wyboru do koloru.
Campingów nie ma za dużo. Ten, oddalony 7 kilometrów od "głównej" drogi wydawał się idealny na pierwszy nocleg. Kamienista droga wzdłuż koryta okresowej rzeki nadszarpnęła trochę nasze bojowe nastawienie do dróg off-road. Oznakowanie raczej symboliczne i domyślne. Koniec końców bez pacek z kilkoma podparciami dotarliśmy do pustego campu nieopodal szczytu Prandajokull vis-a-vis Vatnajokull.
Otoczenia wzgórzami camp miał piękne tak więc nie wiało za bardzo. Z cywilizacji to był kran z wodą nad zlewem, dwa sraczyki i wyjątkowo inteligentnie zamykany pojemnik na śmieci. Wystarczy. Wieczorem przyjechał Jeepem właściciel posesji i zabrał 250 ISK równowartość około 2,5 $ tj. około 10 zł..
Cieszymy się miejscem, wdrapujemy na wzgórza a widok z nich zapiera powietrze w cyckach. Tak, warto było ...

Noc była gwiaździsta, niebo jednak jasne. Adam spokojnie pochrapywał w swoim igloo rozbitym w bezpiecznej odległości, więc nikt go nie drażnił w nocy cmokaniem, gwizdaniem i pohukiwaniem. Co najwyżej to On sam napędził stracha okolicznej faunie.
Wstające słoneczko nie pozwalało rozkoszować się snem. Wstałem szybko by nie tracić dnia. Było sucho i względnie ciepło. Po śniadanku - herbata i chińszczyzna z konserwami. Z pełnymi brzuchami wyruszamy na podbój Islandii.
Wyrwałem do przodu, by zrobić chłopakom zdjęcie. Ładnie się ustawiłem, czekam na stosowny moment i naciskam migawkę - a tu włączył się samowyzwalacz. Tak więc zamiast Artura jest jego cień, Adam natomiast schował się za Viaderkiem. Co za nie fart. Samowyzwalacz jeszcze dał mi kilka razy "ku pamięci".

Po takich luźnych kamyczkach to dobrze się prowadzi 60 km/h po prostej, ale przed zakrętem należy się prawie zatrzymać bo nie da rady zmienić kierunku jazdy z dużą prędkością.

I od razu taki widoczek.... Droga [1] Melrakkanes. W pierwszym planie cyklista. Mam wielki szacunek dla tych twardodupych facetów. Jechać po takich kamykach, tarkach, pod takie podjazdy i pod taaaaaaaaaki wiatr na rowerze to trzeba mieć na prawdę samozaparcie.

Na promie spotkaliśmy jedynego polskiego podróżnika na rowerze. Żeby było śmieszniej mieszka w tej samej mieścinie co Artur !. Jaki ten świat jest mały. Spotkaliśmy się potem na trasie jeszcze dwukrotnie.

Miejsce, w którym lodowiec się rozkrusza i wpada do wody co nazywa się cieleniem. Bardzo odwiedzany punkt przy lodowcu Vatnajokull, zwany tajemniczo Jokulsarlon. Można sobie popływać między tymi "górami" lodowymi w radzieckich amfibiach !.

Tutaj niestety pożegnaliśmy się za słońcem i ciepłem. Za 10 kilometrów przebiegała granica frontu. Brrr...

W małym kapuśniaczku, przerywanym co bardziej rzęsistym kawałkiem deszczu rozbiliśmy namioty na poważnym campingu w Skaftafell. Poważny oznacza duży, z zapleczem kuchennym, officem, salą kinową, sklepikiem, baterią pryszniców i kibli - i ceną 500 ISK + 100 za wzięcie prysznica.
Jak się uspokoił deszcz, to poszwędaliśmy się po okolicy podziwiając wodospady, góry, potoki i widoki. Oto widok na czarną powulkaniczną deltę Skeidararsandur ze "szczytu" Sjonarsker.

Noc była mokra i zimna, ponieważ bliskość lodowca skutecznie studziła powietrze. Deszczyk padał przez całą noc i ranek ale namiot nie puścił.

 

Powrót do strony głównej UKRAINA