Maroko - opis wyjazdu "bc" Bogdan Chudzikiewicz   < H

marokańska "poezja" Wróć

 

Wyjazd do Maroka miał być pokazówką. Pełne przygotowanie, wyselekcjonowana twarda ekipa, podobny sprzęt i charaktery. Jak to jednak w życiu bywa, wszystko się popieprzyło. Główny inicjator wyjazdu odpadł początkowo z przyczyn fiskalnych (Krzysztofie, Krzy sztofie - czemuś nas opuścił ?) , dwaj więksi twardziele którzy mieli jechać początkowo razem z nami, a potem odbić na Dakar z powodu problemów z wizami do Mauretanii obiecali, że spotkamy się na promie do Tangeru. Ostatecznie udało się zwerbować mojego pi erwszego kompana podróży zagranicznych z 1987 roku Jerzego, który to na Pau-Europan załadował się z dziewczyną. Tak więc ekipa w składzie dwóch motocykli a trzech osób rozpoczęła indywidualne przygotowania do wyjazdu.

Przygotowania

Ze względu na klimat lepiej było wybrać porę jesienną. Wizę załatwiliśmy razem z drugą grupą przez biuro turystyczne - fikcyjna impreza zbiorowa - dobrze więc uzbierać od razu większa grupę (200,00 zł). Z dodatkowego wyposażenia turystycznego to przewidzieliśmy zasobniki na wodę, apteczki z chemią.

Mapa Michelina (29,90 zł) okazała się absolutnie wystarczającą. Przewodniki Nelles Guides (38,60) - ładne zdjęcia i Pascal (48,00) - praktyczne informacje, nigdy nie zostały przeczytane do końca, przejechały całą trasę raz tylko otwarte.

Zaplanowana wyprawa miała mieć około 15 tysięcy kilometrów - nie w kij dmuchał. Trzeba było zrobić wymianę wszystkich olejów i płynów tuż przed wyjazdem. Wymieniłem też zużyty na 75 % łańcuch na nowy. Dzięki serwisowi Pomirski-Honda nie było z tym problemów. Jedyny techniczny problem to zdobycie opon w sezonie - "Nie ma, no może na Październik" - pocieszali sprzedawcy. Chcąc nie chcąc opony zamówiliśmy w Gibraltarze i był to dobry pomysł, choć nie najtrafniejszy finansowo ( 177,00 Funtów ).

Osobiste przygotowanie motocykla polegało na obklejeniu baku folią zabezpieczająca przed porysowaniem i przymocowaniem specjalnych toreb "Kobi" do przewożenia większych ciężarów na gmolach motocykla - sprawdziły się grawitacyjnie, zwiększając jednak zużycie paliwa, szczególnie na autostradach. Tak na wszelki wypadek zakupiłem dodatkowy zestaw naprawczy do łatania dziur w oponach i małą pompkę. Radzę też zabrać szeroką taśmę zbrojoną, tzw. "pancer taśmę". Zawsze się może przydać co było i w tym przypadku. Na wszelki wypadek zabrałem saperkę i siekierkę. Całe szczęście przydała się tylko siekierka i to do wbijania szpilek w twardą jak beton ziemię.

Koszt wstępnie oszacowaliśmy na 10,000 zł. Jak się okazało było to bardzo bliskie prawdy.

Co do błędów aprowizacji - wziąłem zbyt ciepły śpiwór, zbyt dużo zasobników z gazem, zbyt dużo ciepłych ciuchów. Poza tym, dobrze wziąć do jazdy po Afryce gogle lub inne takie ale ze szklanymi lub bardzo utwardzanymi szybkami.

Polska

30.08 Środa

Jerzy z Małgorzatą nie wytrzymali i pojechali po południu na camping w okolicach miasta Wolin. Ponieważ prowadzę działalność gospodarczą tegoż dnia wyprodukowałem deklaracje dla urzędu skarbowego i ZUS za sierpień, dokonałem stosownych opłat - tak więc do 10 października mam w zasadzie spokój. Świńskim truchtem do domu i pakowanie. A pakowaniom nie było końca. Pod wieczór przyjechał Jarek "Kobi" i mocowaliśmy torby bagażowe na gmole do 19-tej. Potem czas dla rodziny i ostatnie takie - emaile, smsy i do łóżka. Jutro o 5:30 pobudka ...

31.08 Czwartek

Wstałem 5:30, śniadanko tradycyjnie przygotowała małżonka. Gnam do oddalonego garażu po motocykl w ramach porannej gimnastyki a potem on targa mnie pod dom. Mocowanie bagaży to tylko zatrzaśnięcie trzech kufrów, torba z namiotem w miejsce pasażera , torba na bak - a i tak się spociłem, chyba jednak bardziej z nerwów.

Ostatecznie o 6:20 wyjazd, zapisuję stan licznika 35,532 km. Mogę się przyznać, choć to wstyd, ale gnałem na umówione o 11:00 spotkanie na granicy tak 120~130 km/h. Dodatkowo były jeszcze mgiełki. I tu mnie walnęło pierwszy raz zużycie paliwa. Generalnie nie galopuję z takimi p rędkościami, a tu jeszcze te torby na gmolach. Koniec końców spalanie wyszło 7,6 lita/100 km jak dla mnie wynik wielce negatywnie imponujący. Jerzy dotarł prawie punktualnie - miał mały poślizg spowodowany błędnym przekonaniem, iż Szczecin leży nad Bałtykiem.

Niemcy

Granica przekroczona bezboleśnie i po już nieco wyrównanych schodach (betonowych) trafiamy do Berlina. Drobne zakupy u Louis'a między innymi stopkę pod boczną nóżkę. Oj przydała się wielce, szczególnie w piaskach. Zatłoczony Berlin udaje się nam opuścić już po 16-tej. Wycinamy autostradami w kierunku na Luxemburg. Prędkość stopniowo narastała a wraz za nią zużycie paliwa i opon. Szok, małe gumowe kłaczki zaczęły się odrywać od bieżnika jak zbyt szybko p rzystanęliśmy na tankowanie po przelocie ze średnią 170 km/h. Ponieważ opony kończyły się w tempie iście geometrycznym postanowiliśmy nieco zwolnić. Tendencje do kłaczenia ustały przy 130.
Na nocleg docieramy tuż przed zachodem słońca, co pod koniec wakacji dale 19:45. D ość dziwny camping na byłej granicy D/DDR w Heringen k.Eisenach. Tam wcinamy niedojedzone poranne śniadanko i paplamy do zmroku wpatrzeni w kilometrowej chyba wysokości oświetloną hałdę górniczą wyglądającą jak kosmodrom.
Nieopatrznie pochwaliliśmy wieczorem pogodę, a było słonecznie i ciepło.

( Nocleg : namiot 4,50 DEM; osoba 6,00 ; motocykl 4,50; tax 1,00 ) Tacho 36,456

01.09 Piątek.

Wstaliśmy w miarę wcześnie, jak się później okazało i już o 9:45 byliśmy w trasie. Było pochmurnie, z tendencją do załamania pogody co też i wkrótce się stało. Wprzód padało, potem padało i wiało, potem lało, potem to już nic nie było widać, tak. że o mało nie przelecieliśmy przez Luxemburg bez zatrzymania. Ponieważ i tak nicnie było widać to popłynęliśmy dalej do Francji.

Francja

A ona przywitała nas deszczem, potem strasznym deszczem. Na koniec była ulewa. Wyglądało to jak uwieńczona opera - tylko nikt nie klaskał. I nagle jak nożem ciachnął koniec deszczu. Już w słońcu, acz po kałużach docieramy na nocleg w Chalon. Cztero gwiazdkowy, jedyny camping w mieście. Dopada nas rodak, który jak wyczułem, próbuje się załapać na waleta do namiotu ale stwierdziwszy, że nie jesteśmy kompanami do pracy - po pogawędce odpuszcza. Camping międzynarodowy, z pełnymi bajerami.

(N:24,00 FFR; O:18,00; M:8,00;T:--) T:37,079

02.09 Sobota.

Niestety r ano nie obudziło nas słońce. N ie powiem że p onaglani nieznacznie przez nadciągający deszcz spakowaliśmy się wyjątkowo sprawnie i szybko. Kiedy wsiadaliśmy na motocykle rozpętało się wodne piekiełko. Lało a porywisty wiatr miotał nami na przepełnionych drogach aż do Paryżewa. Jurkowi zamarzyło się pokazać Gosi stalową konstrukcję pana Eifla. Pokołowaliśmy nieznacznie po centrum ale przy okazji przypomnieliśmy sobie zaułki Paryża z wyjazdu dwusuwami ponad dziesięć lat temu. Akuratnie zrobiło się pogodniej , niebo zakwitło na 5/10. B yła sobota a więc po wieżą ustawiła się liczna kolejka chętnych do podziwiania miasta z lotu ptaka . Pierwsze podejście do wejścia - spalony. Stania na dwie godziny. Na szczęście jednak dla nas znowu rozpętała się deszczowa wichura. Powiedziałem kompanom - kaski na głowę, kombinezony na ciało (lub odwrotnie) i biegiem pod wieżę !. Fakt, tłum się rozpierzchł a oni bez problemu dostali się na drugi poziom wieży. Niestety, trzeci był akurat w remoncie. Ja w tym czasie przestawiałem torby z gmoli w inne bardziej aerodynamiczne miejsce. Fakt, spalanie zmalało o ponad pół litra. Uciekamy z Paryża i N12 kierujemy się do Bretanii. Celem naszym był St. Michel. Docieramy tam już o zachodzie słońca. Widok klasztoru na tle jesiennego lekko zamglonego nieba utkwił przynajmniej mi w pamięci do dzisiaj. Paryż jest przy tym po prostu malutki. Od razu podjechaliśmy pod same mury miasteczka. Tu spotkał nas mały zawód, z daleka nie było widać ile faktycznie jest tam osób tak jak my szukających samotności w takich miejscach. Całe szczęście nie było problemu z zaparkowaniem motocykli. Tak czy owak nacieszyliśmy się tą strawą dla ducha i już prawie po zmroku znaleźl iśmy mały camping przy mikro zameczku. Rozbiliśmy namioty, wcieliśmy kolacyjkę z serka, który zapachem zabiłby nawet mało wybrednego śmietnikowca. Nie zjadłszy go do końca umocowaliśmy go do drzewa po drugiej stronie pola bo nie dało się przejść obok niego obojętnie. Już w grubej ciemności udaliśmy się ponownie pod St.Michel. I to był znowu szok. Ta gra świateł, to szybko posuwające się morze. Było iście średnio wiecznie. Do obrzydzenia pstrykałem zdjęcia. Nie mogłem się oderwać od tego miejsca. W końcu przyszedł dość zi mny wiatr i jak już przemarzłem na dobre to wróciłem.
W nocy i nad ranem trochę popadywało, ale znośnie.

(N:12,00; O:16,00; M:8,00) T:37,609

03.09 Niedziela

Pobudka o 8:00, śniadanie z tym cholernym serem i wyjazd o 10:20. Zieloną droga na Cancale i Pnte du Gruin. Widoki wybrzeża jak ze starych legend. Szukamy lokalu, by Jurek mógł zjeść homara. Z najdujemy odpowiedni w St. Molo gdzie w dwie i pół godziny Jurek i Małgorzata pochłonęli tyle obrzydliwości morza, że starczyłoby do zatrucia kompani wojska. Na wynos dostali jeszcze nie poobgryzane muszelki i inne takie świństwa. Cały ten czas patrzyłem na słone morze by nie puścić pawia. Ponieważ trochę "zabalowaliśmy" trzeba było zrobić skok na południe. Nie widząc żadnych zamków wzdłuż Loary docieramy do Genes i tam campingujemu na miejskim dwu-gwiazdkowcu . Pogoda się poprawiła, słoneczko i ciepełko.

(N:0; O:15,00; M:8,00) T:37,955

04.10 Poniedziałek

Rano nie obudził nas śpiew ptaków, jeno huk samochodów. Francja ruszyła do pracy. Jedziemy w kierunku Pirenejów. Droga jak droga ale przed stacjami benzynowymi zaczynają się ustawiać zbyt duże jak na cywilizowane kraje kolejki. Zapowiadany jest strajk sprzedawców paliwa, czy coś podobnego. Marnujemy nawet i ponad pół godziny na tankowanie. Po drodze obiad małym miasteczku za 128,00. Pani kelnerka robiła wszystko, żeby nas nie zrozumieć i na dodatek nie uśmiechała się głupawo. Pomógł dopiero szef, bo chyba zależało mu bardziej na kasie niż dobrej opinii . Przelatujemy przez pasmo górskie, zacinając berety na zakrętach aż miło. Robi się coraz cieplej. Nocleg na zamkniętym campingu w maleńkim Burre, nad rzeczką. Ku naszej uciesze w miasteczku był festyn (feta). B yła muzyka, karuzela, tańce i inne takie. Wszystko jednak ucichło przez północą i można było rozkoszować się cykadami w nocy.

(N,O,M:0)T:nie spisałem

05.10 Wtorek

Wstałem o wschodzie słońca. Nie było to trudne, gdyż wstało o 7:40. Czerwona kula we mgle unoszącej się nad rzeką. W płuca wdzierało się t akie zdrowe, wilgotne powietrze. Bardzo krótkie śniadanko i o cudzie już o 8:45 jesteśmy w trasie. Ponowne problemy z tankowanie w Auch. W końcu wjazd w z ielone, ciepłe, wysokie, niezbyt zaludnione, dzikie, z krowami - Pireneje. Na pierwszej przełęczy nasyceni obecnością przyrody postanawiamy zrobić sobie jedzonko. I wyobraźcie sobie, że te sympaty czne wcześniej krowy zamieniły się we wścibskie, parszywe bydlęta, które sprofanowały nasze śniadanie u Tifaniego. Zdeptały nasz uświęcony stolik, a że nie mam siły Ursusa i nie udało mi się powalić tego bydła za rogi na ziemię, choć próbowałem, zmuszeni z ostaliśmy do zajęcia uprzednio upatrzonych pozycji. Hańbę wycofywania gromkimi brawami oklaskiwali inni turyści. Co za wstyd, i to Polacy. Potem szwen damy się po przełęczach, zacinamy bereta, w ogólnym kierunku na północ. Po drodze mijamy się (zbyt szybko) z Afriką i Transalpem na polskich blachach. Ledwo żeśmy sobie machnęli ręką przycierając kolanami o asfalt w serpentynie.

Hiszpania

Nocleg już po hiszpańskiej stronie na nerwowo szukanym przed zachodem słońca pięcio gwiazdkowym, jedynym w okolicy campingu. T o dziwne, ale po francuskiej stronie było ich mnóstwo, a tutaj raczej panie posucha. Camping był pustawy, z twardym jak klepisko podłożem, ale za to drogi bo z basenem ze specjalnie chyba zimną wodą. Wykąpaliśmy się w nim jak przystało na ludzi zimna.
Małe piwko, trochę pogaduszek nad mapą i po ciemku do namiotu. Spanie na ziemi z kamyczkami na 1 cm kalimatce to niezatarte wrażenie.

(N:675 PTA; O:675; M:575) T:38,870
Żetony na pranie 400; suszarka 400

06.09 Środa

Rano namioty po raz pierwszy były absolutnie suche. Pakowanie na wyścigi, tym razem by zdążyć przed upałem. Początkowo wzdłuż gór na północ, potem odbijamy za zachód. Tak więc jedziemy przez pustynne rejony Hiszpanii. W małych sierra wpadamy na niezgodne z prawem dożywianie do winnicy. Ale winogrona to takie psiarki. Jeszcze na nie nie czas. Zaczynamy czuć spływające po czole potoczki potu, a cha robi się gorąco. Stosownie do tego noclegu i widoków szukamy w górach powyżej Madrytu - Guadarrama. Ładne, niezbyt zurbanizowane góry, kiepskie drogi. Fuksem znaleziony mały camping z maleńkim basenikiem . Odżywamy po zimnej kąpieli. Na kolację duża ilość chleba i wino. Nie kupujemy już masła i innych takich - chyba wiecie czemu. Pamiętacie te nie obgryzione muszelki, jakie dostali Jurek i Gosia ?. Tak, wypełniły one bynajmniej nie perfumowym zapachem wystawiony na działanie temperatur kuferek. Ile było przy tym uciechy z jego otwarciem.

(N:690; O:690; M:550) T:39,409

07.09 Czwartek

Zerwaliśmy się o 8:15. Słoneczko jeszcze za górami, bezwietrznie. Przygotowane z namaszczeniem śniadanko zbezcześciły obleśne, wszędobylskie muchy. Po minutach bezowocnej walki jedynym rozwiązaniem było jedzenie w szybkim marszu. Wyglądało to dość zabawnie : s tół pośrodku a w promieniu kilku metrów zasuwający ludzie, przełykający w pośpiechu kęsy i od czasu do czasu lądujący przy stole po nowe zasobniki z jedzeniem. Tak żeśmy zapalczywie walczyli z muchami aż dopadło nas słońce, dzięki któremu składanie namiotów wyglądało równie pociesznie jak walka z muchami. S pocony składaniem jakbym przeniósł słonia ląduję pod zimnym prysznicem. Ochłodzony, wyruszam w końcu w drogę. Góry w bliższych okolicach Mardytu są raczej nieciekawe. Za to ciekawie się zrobiło jak staliśmy w 44 stopniowym upale czekając na przejazd. Nie wytrzymałem i przejechałem po 20 minutach dosłownie na 10 sekund przed pr zejazdem pociągu - zrobiło mi się nie dość że jeszcze cieplej to w zasadzie głupio. Dogrzewam się jeszcze w jakiejś "dziurze" robiąc drobne zakupy i szukając poczty by wysłać kartki pocztowe. Jedyne co uratowało mnie przed śmiercią to zanurzenie głowy w małej fontannie. Z dalszej drogi to mało pamiętam, poza upałem, słońcem świecącym w oczy bo zasypiałem na żywca. Całe szczęcie płaska jak stół i prosta jak promień lasera droga nagle się urwała i wpadliśmy w objazd drogą pamiętającą jeszcze czasy Don Kichota. Zresztą okolica odpowiadała opisom Cervantesa , małe wyludnione osady, zapuszczone i wyschnięte sady, gorąco i ani śladu wody. Na ostatnich kroplach benzyny dotarliśmy do zaludnionego miasteczka gdzie akurat była jakaś impreza - zwana fetą. Na stacji benzynowej obsługa polewała zimną wodą wóz szeryfa. Niestety, woda była tylko i wyłącznie dla niego, dobrze, że dla malutkich znalazło się przynajmniej paliwo. W trakcie tankowania dało się słyszeć tupot końskich kopyt po bruku. Jakiś czarny jeździec, el cabaliero z donną na siod ełku popisywał się galopem. Gawiedź japy poopuszczała ze zdziwienia i jak to za zwyczaj bywa w takim przypadku, ówty wywinął orła. Na zakręcie wysmyknął się mu pojazd spod dupki, donna zaliczyła glebę, a on sam spłonął wstydem. Tylko koń stanął dęba i nie nakrył się nogami. Ponieważ słońce zaczynało lekko podupadać zaczęliśmy się rozglądać za noclegiem. I tak szukaliśmy go aż do Malagi. Szukając campingu wpakowaliśmy się w niezłe korki. W Fuengiroli zdążymy jeszcze pospacerować nocą po plaży, to znaczy ja pilnuję motocykli a "oni" znikają na godzinkę. Kto po ciemku szuka, guzik znajdzie. Znaleziony camping czasy świetności miał daleko za sobą. Po kwadransie szukania miejsca wybieramy chyba to najgorsze : twarda ziemia usiana kamieniami bez śladu trawy, pochyła nawierzchnia, załatwiające potrzeby koty i nie najciekawsza okolica. Na dodatek hasał etc. Ale zrzędzę, face="Symbol"> no nie ?. Nie dostawszy niczego do zjedzenia zasypiamy kamiennym snem o suchym pysku.

(N:350; O:350; Box:250) T:40132

08.09 Piątek

Podczas porannej toalety poznałem Belga, co z żoną przyjechał poszwendać się motocyklami po wybrzeżu. Był "nieco" starszy ode mnie więc trochę odetchnąłem - mam jeszcze czas na to i owo. Z powrotem montuję torby na gmolach - nie przewiduję że będę mistrzem prędkości. Dokonawszy zakupów w campingowym sklepiku jedziemy zjeść śniadanie nad brzegiem morza. Cośmy się naszukali odpowiedniego miejsca, długo by opowiadać ale znalezione odpowiadało naszym oczekiwaniom: piasek, woda, kamienie, widok, pustka. Ta ostatnia jednak w miarę jedzenia się zdezaktualizowała. Potem to już robiąc tylko "krótką" przerwę na tankowanie i umycie Jurkowego motocykla docieramy do granicy Gibraltaru. Przed samym wjazdem mijamy rowerzystę, na którego bagażu dumnie powiewała polska bandera. Pomachaliśmy mu i tniemy do wrzodu na d. Hiszpanii. Przekroczenie granicy to fraszka, gorzej ze znalezieniem właściwego miejsca w którym czekają na nas zamówiony do wymiany opony. Czekamy w 100% upale przed sklepem motocyklowym. Facet w środku nie reaguje - przerwa do 13, nawet nie ruszył d..., a tu człowiekowi pot się l eje ze łba. Ochłonąwszy trochę pod wylotem klimatyzacji w sklepie obok doczekaliśmy się wielkiego otwarcia po przerwie. Potem paradujemy jeszcze tam i z powrotem aż wreszcie docieramy do serwisu, gdzie dowiadujemy się że są opony ale tylko do mojego Wiaderka. Wymiana opon trwała nie więcej niż 30 minut. Natomiast wymiana zdań pomiędzy Jurkiem biegle władającym angielskim a właścicielem warsztatu na temat "a gdzie to są moje opony ?" trwała "nieco" dłużej. Z tego co zrozumiałem to "nie ma", "może będą za cztery dni jak nie będzie święta". Jurka mało krew nie zalała. Facet przyparty do muru ostatecznie załatwił opony telefonicznie ale w Hiszpanii. Że czas uciekał szybko wracamy do kraju byków i w oddalonym o 25 kilometrów Algeciras szukamy sklepu z oponami. No jest - ale nie wymieniają w nim opon. Załadowane więc na mój kuferek i przytrzymywane siłą grawitacji szwendają się po portowych dzielnicach w poszukiwaniu zarekomendowanego warsztatu. Cudem odnaleziony przyjmuje nas wiadomością że jegomość od zmiany opon jest "na wakacjach" i będzie no może pojutrze. Szef był jednak na tyle uprzejmy, że podholował nas do innego warsztatu. Po 17-tej lądujemy uszczęśliwieni przed serwisem Hondy. Mechanik popatrzył na zegarek, zawyrokował "ok" - nie ma pośpiechu zamykamy o 20-tej. Odprawiał więc manianę i zajął się motorem dopiero po 19-tej. W międzyczasie na djechał ów polski rowerzysta - Sylwester Czerwiński z Goleniowa. Dojechał tu na sam na rowerze i to nie bezpośrednio z Polski. Odwinął taki kawałek drogi, że zrobiliśmy się przy nim malutcy jak karzełki. Mile biegła nam rozmowa ale czas leciał więc umówiliśmy się z nim tak z grubsza w Tarifie., a jak się nie znajdziemy to na pierwszym campingu za. W tym czasie Jurek walczył z mechanikiem, tłumacząc mu na migi np. że nie powinien odkręcać tłumików by zdjąć koło. Tak to sobie sympatycznie zmarnowaliśmy czas do 22 z hakiem, nie wspomnę że o suchym pysku. Na koniec wystawiono Jurkowi rachunek. Był jak strzał w tył głowy, ręce opadły, a ceny nie przytoczę by chłopaki z wulkanizacji nie zaczęli ostrzyć zębów. Raczej wściekli i głodni, co zazwyczaj u niektórych chodzi w parze, docieramy w porywach wściekłego wiatru do Tarify mijając po drodze Sylwestra . Portowe miasto jakby żywcem wyjęte z filmów o legii cudzoziemskiej. Ciemne ulice, sprzedajne kobiety, podejrzane typy, wiatr przewalający śmieci po ulicach, szwędające się psy i koty. Przez pół godziny szu kamy knajpy. Z naleźliśmy ją akurat jak dojechał Sylwester. Wspólna kolacja uspokaja nasze dusze, rozpycha kiszki i idzie do głowy. Po niej jak obstawa do "wyścigu pokoju" docieramy na camping przy "Punta Marroqui o de Tarifa" - ależ to brzmi no ni e ?. Camping dość ładny, miejsce raczej zwane wydmuchowem (ach ta zabawa z rozbijaniem namiotów). Za to obfitował w wciskający się wszędzie piasek, wyjątkowo celnie srające ptaszki i zimną wodę, a wszystko w polewce wydumanych cen. Ale co nam twardzielom - po takiej kolacji to choćby i potop. Podchmielonym gadaniom nie było końca ...

(N:450; O:800 (!); M:350; Rower 150) + 7% VATu (!) T: 40,298

09.09 Sobota

Od rana wiało jakby się kaszub powiesił. Namioty całe przykryte piaskiem i ptasimi odchodami. Teraz widzę, że wieczorem lekko porwałem podłogę o d namiotu. Szybka naprawa " pancer taśmą" i nie ma problemu. Z Sylwestrem idziemy na brzeg morza zrobić zdjęcie najdalej na południe wysuniętego stałego kawałka Europy. Żegnamy się z sympatycznym piekarzem z Goleniowa i my jedziemy szukać innego campingu - a on jedzie dalej do Portugalii, potem do Anglii. Ależ z niego twardziel. ( Po powrocie otrzymaliśmy od niego kartkę z Londynu do którego d otarł po 9 731 kilometrach )

A wieje dalej jak diabli, mało nie przewraca motocykli na postoju z widokiem na zamglone Maroko. Znajdujemy camping w Punta de la Chullera. Jest trawa, zadaszenie przed słońcem, wybetonowane uliczki dojazdowe, niedrogi supermerkado. Tu robimy odpoczynek przed Afryką. Doglądanie sprzętów, poziomy olejów, przepakowania, dokupienie suchego żarełka. I dziemy też popluskać się w morzu. Fale jak góry ale co tam. Przywiązałem okulary do głowy by nie zgubić ich z nosa a brzegu z widoku i wpadam w wodę. Walka z falami trwała około 30 minut. Wygrały fale wyrzucając mnie na brzeg z piaskiem we włosach, wodą w ustach, krwią na plecach i kolanie. Rzuciłem na pożegnanie kilka ciepłych słów pod ich adresem i poczłapałem do namiotu. J ak odpoczywać to broń Boże nie aktywnie !. Leżenie brzuchem do góry nie zaszkodziło jeszcze nikomu, gdyby nie te bolące plecy. Wieczorem mała rundka po okolicy, zakup w podejrzanym lokalnym sklepiku wina "z metra", owoców, sera. Po dokonaniu aktu aprowizacji zostałem zaproszony przez Jurka do Chińskiej restauracji na cały cykl potraw serwowanych przez małą ale wielkiej urody dziewczynę z Hongkongu . Spasieni dobijamy się jeszcze przed zaśnięciem winogronami na przemian z winem.

(N:450; O:450; M:450) T:40,400

10.09 Niedziela

Zerwałem się o 8:50. Popakowałem jeszcze przed upałem. Jurek wychynął się z namiotu przed dziesiątą, tłumacząc że w Maroku jest jeszcze ósma. Drobne śniadanko, wyjazd o 11 do Algeciras. Na terminalu promowym byliśmy o 13:15. Promy kursują co pół godziny. Nie ma problemu z biletami, natomiast są z naciągaczami (nie troki a ludzie). J est to facet, któremu w Maroku zabrali samochód za narkotyki i zbiera po pięć marek na powrót do Niemiec, inny jakiś dziwnie mówiący człowiek pokazuje na papierosy. Koniec końców lądujemy już w spokoju na nadbrzeżu w oczekiwaniu na prom. A przypłynął taki ścigant katamaran, ze aż nam dech w cyckach zaparło. Jak odpalił to woda wzbiła się na dobre 20 metrów w górę, a jak pruł po falach to miałeś na przemian ciężar to 10 to 20 0 kG. Niezatarte wrażenie podczas chodzenia po schodach, czy trzymania filiżanki napoju. Sama podróż trwała niespełna 45 minut. Wyjazd na brzegi Afryki, tym razem we wrzodzie na d... Maroka - Ceucie.
Tankujemy najtańszą benzynę w zachodniej Europie po 90 PTA / litr, robimy mały rekonesans po półwyspie i tniemy na granicę. Ta przyjęła nas o 15:15

Maroko

Można powiedzieć zaczyna się ... . Podchodzi do nas starszy facet z przypiętym identyfikatorem i grzecznie po angielsku lub jak wolimy po francusku tłumaczy co z sobą zabrać, jakie druczki wypełnić, podaje długopis, przynosi druczki i ustawia w kolejce do okienka. Kolejka nie duża jakieś 10 osób. Jedyny problem to to że stoimy w słońcu pod ścianą, na czarnym asfalcie. Osoby czekające to głównie Francuzi, Holendrzy i Niemcy. Ś mieszne, ale będziemy się jeszcze z nimi spotykać w całym Maroku. Co d o pracowników przejścia granicznego nie zaliczali się oni do grupy "stachanowców". Kwitliśmy w kolejce ponad półtorej godziny. Na koniec jeszcze wynikł " dość poważny" problem z motocyklem Jurka, zarejestrowanym na firmę a nie na niego imiennie. Znowu latanie po okienkach, papierki, tłumaczenia i czekanie. Nie daliśmy w łapę. Po 17:15 w końcu otrzymujemy prawo wjazdu do Maroka, ale ... uprzejmy pomagający nam pan z identyfikatorem zatrzymuje nas i żąda zapłaty za usługę. Generalnie nie toleruję takich sytuacji ale w końcu facet t rochę pomógł, starał się co prawda nie proszony, ale wyglądał na oryginalnego faceta do obsługi zagranicznych turystów w roli tłumacza. Chciał dużo w Dirchamach ale dostał 6$. Dobrze mieć znowu drobne. Przekraczamy ostatni szlaban i już zatrzymują na ludzie ubrani w garnitury, machający białymi kijkami jakoby policjanci . Olewamy ich (dobrze) i staramy się jak najszybciej uciec z granicy. Pierwsze kilometry robią raczej ponure wrażenie. Brud, pełno woreczków, puszek, kartonów, nachalnych zatrzymywaczy. Do Tetouan mijamy chyba dziesięć posterunków policji drogowej bacznie patrzących w naszą stronę ponieważ we wszystkich miasteczkach ograniczenia prędkości waha się od 20 do 30 km/h. Staramy się nie zadzierać. Dopadają nas jednak od razu zuchy na motorowerach, motocyklach i samochodach i każdy oferuje swoje usługi jako przewodnik, sprzedawca czy ochroniarz. Trzeba uważać by ich nie potrącić, bo dosłownie zajeżdżają drogę. No cóż czasami trzeba było odkręcić by się od nich odczepić, ale zawsze doganiają cię w miastach i stają się jeszcze bardziej n atarczywi. Prostym rozwiązaniem stało się odpowiadanie tylko czystą polszczyzną "nie rozumiem", "mówię tylko po polsku", czy nawet "Ala ma kota a Ola psa" a ponieważ rozmowa na migi podczas jazdy jest nie wskazana, chłopaki zjeżdżali na pobocze myśląc może, że się też zatrzymamy by pogestykulować.

Za Tetouan obijamy drogą P28 na Chewchaouem. Na skrzyżowaniu dość poważnie wyglądający posterunek wojskowo - milicyjny. Kontrolują wszystkie pojazdy, nam życząc jedynie szczęścia. Drogę do perełki gór Rif urozmaicają jedynie całe pola usiane czarnymi woreczkami z tworzyw sztucznych - czy oni je tutaj sadzą ?. Zaczyna się ściemniać a tu nigdzie śladu campingu. Zatrzymujemy się w Chefchaouen (wymawia się coś jak Szefszał'en). Od razu otoczeniu zostajemy przez stado wyposzczonych przewodników i oferujących nocne uciechy, hotele etc. Od jednego młodziana dowiadujemy się że jest tutaj camping, gdzieś tam, na górze. Odnalezienie go nie było sprawą prostą, ale za trzecim podejściem udało się. Faktycznie był prawie na samym szczycie. Prowadzony przez światowego Murzyna. W środku zbita do kupy grupa białych turystów. Ziemia ziemista z kamieniami, pełno pyłu. Z warunków sanitarnych to kran z wodą z wypisanym flamastrem na murze ostrzeżeniem by raczej nie pić, kibel dobrze że w wersji dziurą w ziemi. Brr. Za to po obrzeżach stoją młode chłopaki i cmokając wołają cichutko "mister haszysz". Zostawiamy namioty pod okiem wycieczki angielek i udajemy się motocyklami do położonego w dole miasta. Zwiedzamy początkowo uliczki z siedzenia motocykla - małe, wąskie, wijące się, ostre podjazdy po bruku pamiętającym chyba czasy Rzymskie. Koło Medyny (to takie centrum straganiarskie) Jerzy o mało nie wywinął orła. Parkujemy, wiążemy motocykle i udajemy się w nieznane. Już po kilku metrach stwierdzamy, że czas się cofną o dobre 1000 lat a może i więcej. No gdzieniegdzie psuje to wrażenie sprzedawany odbiornik stereo czy telefon komórkowy. Generalnie jednak wąskie uliczki, obustronnie upchane straganikami, tysiące ludzi, gwar, tłok, oświetlenie z lamp naftowych robią na nas pierwsze pozytywne wrażenie w dniu dzisiejszym. Kupujemy połówkę ale ciasta biszkoptowego. Tak jest smaczne że ginie w czeluściach naszych żołądków w mgnieniu oka. Marokański chleb, jeszcze ciepły, wielkości talerza, grubości dwóch centymetrów jest smaczny, wygodny do przechowywania i podziału. Smakuje prawie jak nasz rodzimy Oliwski. Zapuszczamy się w rejony, gdzie już nie świecą nawet lampy naftowe, przez moment robi się nawet trochę straszno. A wszystko w promieniu pięciuset metrów. W innej części Medyny, tej bardziej przyziemnej z żarciem i artykułami umownie to nazwijmy gospodarstwa domowego szczególnie przypada nam do gustu najtańszy model pralki - ręcznie rzeźbiona tarka. Coś pięknego, żeby było mniejsze to od razu znalazłoby się na liście prezentów. Okupiwszy się winogron, innych owoców, wody mineralnej wracamy na camping. Ciemno jak ... no właśnie tak. Popijamy sobie winem jeszcze od Hiszpańskiego gospodarza i w zasadzie usatysfakcjonowani zasypiamy.

(O: 7 DH; N:10 ; M:5; "Prysznic" - tj. rura z wodą : 10) T:40,562

11.09 Poniedziałek

Noc nie była ani parna ani gorąca. Było fajnie, chyba dla tego że camping był na wysokości 1500 m. Uroku dodawały psy obszczekujące się nawzajem do momentu obrzucania ich kamieniami przez mniej wyrozumiałych Francuzów. Wstawanie na hiszpańskim kacu było dla Jurka ciężkie i już o 11:30 byliśmy gotowi do drogi. Dla usprawiedliwienia dodam, że czas w Maroku nie dość że biegnie wolniej to jeszcze przestawiony jest o dwie godziny, co de facto oznacza że była 9:30 czasu lokalnego. Droga do Katana była malownic za ale chętni do sprzedawania narkotyków zepsuli cały smak jazdy. Np. po przejechaniu przez jakąś wioseczkę startowały z niej samochody, wyprzedzały nas, zajeżdżały drogę i oferowały najtańszy haszysz "pierwowo sorta" z okolicy. Trzeba było na nich naprawdę uważać. W jednym miejscu była nawet blokada na drodze, ale całym szczęściem przełamał ją przed chwilą autobus, który dawał już z daleka znaki ostrzegawcze. Był to z resztą jedyny autokar jaki widzieliśmy tego dnia. . W niektórych wioskach zostaliśmy nawet obrzuceni kamieniami ale jakoś mało skutecznie, może dla tego, że wszyscy są na "haju". Góry są tak wielkie że aż przytłaczające i monotonne. Droga raczej o standardzie Ukraińskim - kiepski asfalt, mnóstwo kamieni spadających ze szczytów, że o dziurach nie wspomnę. Była to w zasadzie górska pustynia. Całe szczęście było pochmurnie i nie tak gorąco. Droga z Ketamy na Fez była już zdecydowanie lepszej kondycji. Po drodze kupujemy granaty. Nie zaczepno obronne ale gastronomiczne. Przy okazji uczymy się je odpowiednio oporządzać. Sprz edający to dwaj młodzi Marokańczycy, którym koniecznie mamy p rzysłać kartkę z Europy. Przez Fez przebijamy się raczej po omacku, brak umownie nazwanego oznakowania, kopcące do upojenia samochody i ogólny chaos komunikacyjny. Dość zapomnianą drogą kierujemy się Moulay-Idryss. Początek drogi urozmaiciły szkielety kilku baranków walające się przy drodze. Potem była już tylko wijąca się między szczytami wąska dróżka. Zmęczeni znowu prawie po ciemku odnajdujemy dość luksusowy z założeniu camping w antycznym stylu. Kolumny, basen z mozaiką, szkoda że bez wody . Ponownie przywykamy do dość dziwnych warunków sanitarnych. Na campingu spotykamy ponownie wycieczkę A ngielek. Rozbijamy się obok dwóch Niemców. Sympatyczne chłopaki, są już tutaj nie pierwszy raz ale w tym roku mają pecha - pierwszego dnia obrobiono ich na plaży. Narzekają na cena paliw, które powaliły ich na kolana. Z opowieści to dość ciepło wyrażali się o Libii, którą odwiedzili w zeszłym roku.
Nie muszę oczywiście wspominać, że namioty stały na pyle glinowym usianym kamieniami, a każdy krok p odrywał tumany kurzu.
Byliśmy jednak na tyle zmęczenie, że nie zwracaliśmy a to uwagi. Można powiedzieć, że przeoczyliśmy antyczny Volubilis ale wierzcie mi, woleliśmy znaleźć nocleg niż ruiny.

(O:20; N:10;M:5) T:40,938

12.09 Wtorek

Zrywamy się skoro świt o 10:00. Śniadanie z paskudnym polskim pasztetem niby drobiowym - nigdy ich nie kupujcie !. Już w upale wjeżdżamy do Meknes i szybko z niego uciekamy. Generalnie to nie lubimy dużych miast. Potem przez El-Hajeb, Azrou w góry. Małymi górskimi drogami szwen damy się przez Ain-Leuch, potem przez miejscowości bez nazw, bez asfaltu, bez dróg, bez sensu. Podróż urozmaicają pył, owce, dzieci, przejazdy przez nieliczne za to głębokie kałuże, upał. Trochę błądzimy i wyjeżdżamy w zgoła innym niż planowaliśmy miejscu za Khenifra. Droga na mapie to S303 i S3485 ale nigdzie tych oznaczeń nie w idzieliśmy. Do Mideltu decydujemy się już jechać raczej głównymi drogami. Po drodze mała przełącz 2070 metrów z 39 stopniami powyżej zera. W Mideltcie szukamy noclegu. Oficjalny camping zraziłby nawet największego twardziela, zresztą bylibyśmy tam jedynymi frajerami. Szukamy dalej na drodze do Er Rachida. Widoki piękne. Zaczyna zachodzić słońce oświetlając bajkowo góry i typowe gliniane osiedla. Potem wschodzi księżyc. W jego świetle widzimy księżycowy krajobraz Georges du Ziz. Mimo ciemności temp eratura w jego wnętrzu grubo przekracza zdrowy rozsądek. Ciekawe jak tam jest w południe ?. Sama El-Rachidia, duże nowoczesne miasto jest pustynią nie tylko geograficzną. Śladu campingu. Jurek zagaduje tłum a ja dzwonię o 22:30 do żony złożyć życzenia urod zinowe. Już w okolicach północy znajdujemy camping pod palmami w oazie Meski. Folklor. Straganiki, gdzie w zamian za nocleg zmuszają nas do zakupu różnego rodzaju dziadostwa. Bronimy się zaciekle. W końcu ulegamy i kupujemy to i owo targując się tak zawzięcie, że aż sami nie możemy wierzyć. W nagrodę otrzymujemy nawet zakazane piwo słowackie. Co do campingu to był pod palmami, ciemno jak .. już wy wiecie gdzie, mró wy, muchy, pająki. Niedaleko tam-tamy oznajmiały chyba gotową zupę z białego człowieka. Kible standardowy horror.

(O:10; N:10;M:10) T:41,441

13.09 Środa

W nocy jakiś głupi pies udowadniał drugiemu że głośniej wyje, Jak już ustalili który jest najlepszy to jakiś osioł stwierdził, że chyba jednak on jest głośniejszy, z czym oczywiście nie zgodziły się psy i koncert zaczął się od nowa. A nad ranem dodatkowo ktoś próbował chyba wykastrować nerwowego wielbłąda. Tyle z nocnych uciech.

Poranek na campingu pokazał jak mało widać w nocy "w buszu". Było nawet pięciu motocyklistów. Zrobiliśmy małe pranko, przepakowywa nko. Dodatkowo Jurkowi udało się wymienić stare skarpetki na niebieskie wdzianko, a mnie stary ręcznik przygotowany do wyszmatkowania na brans oletkę. Ze względu na wzmagający się upał odważyłem się nawet wykąpać w tutejszym antycznym basenie.

Camping opuściliśmy około 13:00 i w niesamowitym upale dojechaliśmy nudnym płaskowyżem do ciekawej dziury w ziemi. Kilka fotek i tniemy dalej bo zbyt gorąco by siedzieć i podziwiać krajobrazy. Przed Erfound tankujemy do pełna benzynę i wodę. Wpadamy na uzbrojony po zęby patrol wojskowy, któr y dość dokładnie przygląda się naszym paszportom. Przez Erfound nie da się przejechać spokojnie. Tutaj żyje się chyba tylko z takich jak my frajerów - aż spojrzałem w lustro czy faktycznie na niego wyglądam . Sto tysięcy naganiaczy zaklinających się, że po Erg Chebbi można się poruszać tylko dobrym Land Roverem. Nie daliśmy się zastraszyć ponieważ rano, na campingu, przeprowadziłem rozmowę z kierowcą turystycznej ciężarówki , który powiedział mi jak jechać by się nie pogubić i nie ugrzęznąć w piachach , tak więc zrezygnowaliśmy z usług samochodów terenowych. Wyjazd z miasta na pustynię jest starannie zamaskowany, ale wprawne oko rozpozna kierunek i znaki szczególne takie jak fort na horyzoncie. Za rogatkami miasta drogę zasłaniają już piaskowe wydmy. Jedziemy wzdłuż palików powbijanych w piasek. Nie jest łatwo jechać po rozjeżdżonych koleinach dlatego odbijamy na bezkres pustyni. Teraz samotni posuwamy się po dość twardej nawierzchni. Co jakiś czas wspinam się na większy pagórek by zorientować się w terenie. Przykładam lornetkę do oczu i rozglądam się bacznie po okolicy. Ogólny kierunek dobry ale pustki okrutne. Niekiedy na hory zoncie widać tuman kurzu znamię jadącego życia, więc nie jest tragicznie. Tniemy przed siebie absolutnie prosto, zostawiając na pustyni ślad jak samolot na niebie. Co jakiś czas trzeba tylko ominąć łachy piachu i zwolnić na bardziej kamienistym podłożu. Na nasze nieszczęście za czyna wiać, czasami nawet dość mocno. Chwilami nie widać zbyt daleko a ostre kamyczki pustynne wciskają się wszędzie, ze szczególnym upodobaniem do oczu. Wnet docieramy do małej osady. Przy drodze młody Berber na popsutym rowerze prosił o pomoc. Zabrałem go na "pakę" i podwiozłem go do następnej mieściny. Merzouga jest oazą na pograniczu z Algierią. Nie wiem czy to przypadek ale starszy brat Alego jest właścicielem "pensjonatu" do którego zostajemy zaproszeni. Wietrzymy podstęp ale nie dajemy tego po sobie poznać. Lądujemy w środku typowego ogrodzonego glinianym murem domostwa. Jest tutaj miejsce na rozbicie namiotów, żarłodajnia, pokoje dwu i więcej osobowe spanie na dachu, sanitariaty i inne takie. Przy zlodowaciałej Coli zapada decyzja o pozostaniu, b o i gdzie i po co szukać noclegu gdzieś na pustyni. Dla ciekawości podam, że tu na tych wydmach kręcono "Gwiezdne wojny" i "Mumię" z zasadzie bez charakteryzacji. Wieczorem idziemy zobaczyć okolicę w promieniach zacho dzącego słońca nad wydmami. Towarzyszą nam z lekka żebrzące trzy dziewczyn ki. Chcą wyłudzić po 1 DH na głowę, proponuję im 1 na trzech za pozowanie do zdjęcia. Propozycja zostaje w pierwszej fazie odrzucona, ale po burzliwej debacie trzy dziewczynki pozują za zaproponowaną stawkę. Sam zachód był może i ładny, ale ciekawsze zanotowałem u nas nad morzem. Słońce wpadło za horyzont tak szybko jak jabłko w kompot. T yle było tego zachodu. Następnie Ali zaprowadził nas do znajomego sprzedawcy. Trzydzieści minut tłumaczyłem, że i owszem ma cudowne dywany ale zabrać je na motocykl jest zdeczko niewygodnie. K olejną godzinę targowałem się z nim o inne drobne prezenty dla rodziny. Warto było z mojego punktu widzenia, gdyż cena jaką wytargowałem stanowiła 20% ceny wywoławczej a zakupione dzieła znacząco odbiegały od tandety. Na sam koniec sprzedawca wytarł pot z czoła i powiedział, że w targowaniu byłem lepszy od niejednego Berbera.

W naszym pensjonacie czekała już na nas kolacja i zimna Cola, którą wytargowałem dodatkowo przy zakupie prezentów. Na kolację podano coś jak gulasz mięsny z warzywami, tradycyjną mętną herbatę, zwaną Berberyjską Whiski. Całość za 45 DH od łebka. Spasieni powędrowaliśmy na dach by podziwiać gwiazdy i targować się odnośnie porannej wycieczki na wielbłądach. I ponownie z sześciuset DH za wielbłąda wytargowaliśmy dwieście oraz to że do końca pobytu na dachu grać będzie typowa Berberyjska muzyka. Siedzieliśmy tak na dachu do późnych godzin nocnych niepokojąc okolicę śpiewami, bębnem i grą na flecie. Ciekawym elementem były również zwierzęta zwane owadami, jakie się wałęsały pod umownie nazwany m prysznicem. Biedna Małgorzata swoim krzykiem powiedzmy zachwytu nad ich budową i wielkością postawiła na nagi co poniektórych mieszkańców ksaru. Zanocowaliśmy na specjalnym na-dachowym legowisku tj. materacu we własnych śpiworach. Jak okiem sięgnąć po ho ryzont nad tobą gwiazdy. Niestety w drugiej fazie nocy widok zakłócił świecący księżyc, a ciszę sprofanował pochrapujący kolega. Czy ja zawsze muszę tak czujnie spać ?

(O(na dachu):20) T:41,544

14.09 Czwartek

Wcześnie rano miał nas obudzić Ali by zdążyć dotrzeć na wielbłądach pod wydmę a potem na nogach na jej chyba trzysta metrowy wierzchołek. Miał ale nie on nas obudził o 6:30 tylko o 5:00 jakiś patentowany osioł, wyśpiewujący swoje arie miłosne. Jak skończył to rozpoczęło się chyba grzanie silników we wszystkich wielbłądach w wiosce. Złośliwi mówili, że grzały one w jednym z otworów zamarznięte Cole do pokojowej temperatury. Tak więc wielce ziewający zostaliśmy zapakowani na czubek wielbłądów, które pognano w kierunku wschodu słońca. Wcale nie było tak ciepło więc zawinąłem sobie na głowę niebieski turban. Warunkiem jego zakupu było nauczenie mnie wiązania tego typu nakrycia głowy - jak się targować to do skutku !. Poranna gimnastyka polegająca na wdrapywaniu się na szczyt wydmy nie należała do najlżejszych. Na dodatek Małgosię pobolewała noga z lekka przygniecona motorową packą na piasku. Dodatkowo jak można było domniemywać Jurek nie jest rannym ptaszkiem. Koniec końców zadyszani docieramy na szczyt wydmy. Pod nami oświetlona księżycem " nasza" Merzouga, bliżej berberyjskie czarne namioty, potem nasza karawana i dwójka turystów idących w naszym kierunku. Wschód słońca był naprawdę niesamowity. Ślizgające się po piaskach słońce wydobywało ich niesamowite kształty, kolory były nasycone, mięsiste. Pstrykaliśmy aparatami do upojenia. Potem na szczyt dotarła spóźniona dwójka, nasi znajomi Niemcy z granicy. Niestety, wstali zbyt późno lub szli zbyt wolno. Było po wszystkim. Jeszcze tylko zejście do wielbłądów, mała rundka po okolicy i pora kulbaczyć motocykle. Odwozimy Alego do jego roweru, pewnie znowu naciągnie kogoś na pomoc, ale warto było. Wysadziwszy naszego młodego Berbera odbijamy na zachód. T niemy na azymut. Znowu absolutnie bezludna pustynia, Brak jakichkolwiek śladów pojazdów. Z nowu robimy zdjęcia choć u pał się robi niemożebny. Woda ginie w oczach. Pojawiają się coraz większe łachy miękkiego piasku i trzeba je omijać "papieskim łukiem". Tak to też znajdujemy kawałek absolutnie białej pustyni, twardej jak dno wyschniętego jeziora. O dziwo, ziemia jest w miarę chłodna. J eszcze kilka przedzierań przez drobne muldy, kilka podjazdów i lądujemy w zapomnianej prze z świat kazbie powodując niemałe zamieszanie. Potem już miejscem umownie zwanym droga docieramy do Rissani. Tam mamy możliwość się dobrze sobie przyjrzeć. Wyglądamy jakbyśmy wpadli do młyna z żółtą mąką. Nie ma nas koloru czarnego, czerwonego, białego - ty lko szary. Przyglądamy się bliżej szybkom w kaskach - trochę jakby wypiaskowane. No cóż na własną prośbę ...

Następnie nudnymi, gorącymi drogami zawiewanymi przez piasek kierujemy się w kierunku Atlasu Wysokiego. Smętna kamienno-pustynna okolica o odcieniach białości strasznie męczyła oczy. Biało, blado, szaro i tylko czarna nitka asfaltu. Nudy na pudy. Miejscowości równie bezpłciowe, zasypane pyłem. Śledzę temperaturę do 44 stopni, potem pada ciekłokrystaliczny wyświetlacz. I właśnie na tym tle wjazd do Gorges du Todra za Tinerhirem był jak fatamorgana. Zielone pola w dolinie rzeki, ciemno brązowe góry, ciemnobrązowe miasta tak odbiegające od wszystkiego co znamy, że aż surrealistyczne. W tych właśnie rejonach, miastach reżyserowie z Hollywoodu kręcą filmy typu Connan Wojownik, Xsenia czy Gwiezdne wrota bez wyładowania grosza na makiety. Wjazdu do kaniony bronił jedynie szlaban, podnoszony za chyba 5 DH. Wjeżdżamy do kanionu i od razu przeprawa przez rwący potok. Chłodny potok. Tak chłodny, że zatrzymujemy s ię i zastygamy w nim przez godzinę z nogami w wodzie. Potem jedziemy dalej kanionem ale takim, jakie śnią się w czarnych koszmarach. U słana kamieniami droga, czasami prawie ścieżka wije się głęboko na dnie . Dobra dla Enduraków a nie naszych Cafe Enduro. Nie pamiętam ile razy przytarliśmy prześwitem. Gleby jednak nie było, tylko Małgorzata musiała tu i ówdzie podreptać. Trzydzieści sześć kilometrów zajęło nam prawie trzy godziny. Droga pięła się coraz wyżej i wyżej aż wyjechaliśmy z zacienionego kanionu na skaliste przestrzenie . Pod wieczór d otarliśmy do Tamtattouche. Wg mapy mamy jechać przez górską przełęcz 2800 metrów, ale nie możemy znaleźć właściwej drogi. Pierwsza w którą odbijamy przekracza nawet moje zdolności. Może na KTM ale nie na PanEuropean. Wracamy pokonani do wioski, gdzie zauważyliśmy na wjeździe campingu. Po przekroczeniu jego bramy szok - taka czystość, że w kiblach to można jeść z posadzki. A jest ich kilka (kibli nie posadzek), kilka pryszniców z ciepłą wodą. Camping w standardzie iście ponad europejskim. Spotykamy tam przesympatycznego Niemca Guzi na starym BWM, który wytłumaczył nam, że wszystkie drogowskazy są niszczone przez tubylców by wymusić haracz od frajerów.

Oberża "Baddou" jest jedną z niewielu jasnych gwiazd w Maroku. Polecam ją absolutnie wszystkim. A jakie tam było żarcie ... palce lizać. Spaliśmy w berberyjskim namiocie na wysokości ponad 1800 metrów. Temperatura odpowiednia - górski fresz. Namiot to rozpięta nad głową czarna płachta. Noc była gwiaździsta aż do momentu wyjścia księżyca. Tym razem było cicho i spokojnie albo spałem jak zabity.

(O:20 DH !) T: 41,786

15.09 Piątek

Spanie pod berberyjskim namiotem o chłodzie nocy było super. Rano małe śniadanko serwowane przez sympatycznego właściciela Baddou i już o 10:30 wyruszamy w drogę. Wyruszył z nami na swoim wiekowym BWM Guri jako przewodnik. Dzięki niemu skręcamy na zamaskowany szlak. Schodami skalnymi docieramy na 2100 metrów do punktu umownie nazwanego stanicą górską. Był tam oczywiście namiot berberyjski z przygotowanymi posłaniami. Mieli również i no może nie zimną ale przynajmniej schłodzoną Colę. Studzimy nią rozpalone wspinaczką głowy. Pożegnaliśmy się z Guzim, który życząc nam szczęścia powiedział, że dalsza droga nie powinna być trudniejsza techniczne. Dobrze, że powiedział "nie powinna". Wspinamy się dalej drogą wybitnie kamienistą, przednie koło notorycznie ześlizguje się z kamieni raz na prawo - to dobrze bo na stronę skał, ale raz na prawo - trochę gorzej bo w kierunku przepaści. Tak to sobie urozmaicając przejazd drobnymi poślizgnięciami i podparciami docieramy na przełęcz bez nazwy o wysokości 2800 metrów. Na szczycie stała trójka motocyklistów zza naszej zachodniej granicy. Uzbrojeni w terenowe motocykle bez bagaży stali z poopadanymi koparami. Było to "spotkanie na szczycie". Dostaliśmy dobrą radę by nie jechać dalej tym szlakiem. Chłopaki nie wiedzieli widocznie co będzie na nich czekać. Upojeni wrażeniem jakie wywarliśmy na trzech samotnych wędrowcach posuwany się dalej, tym razem w dół. Zmieniają się widoki i krajobrazy. Wjeżdżamy w koryto wyschniętej rzeki. Droga faktycznie ciężka, jak to w górskim dnie potoku - kamienie, żwirek, uskoki. Biedna Gosia musiała chyba z 10 kilometrów zasuwać na piechotę w 40 stopniowym upale, dobrze że z górki. Wreszcie po ponad 150 kilometrach pojawia się śladowy asfalt. Przejazd przez Gorges du Dades zostawia niezatarte wrażenia, niesamowite formacje skalne, jak wylewane przez pijanego betoniarza i formowane przez wściekłą grawitację. Znowu pojawiają się "prehistoryczne" miasteczka poprzyklejane do skał, zamaskowane kolorami. Widać stare rozpadające się a w zasadzie rozmywające si ę mury oraz nowe, dopiero co uformowana z gliny, słomy i zwierzęcych odchodów. Jak przed wiekami, jedyne co burzy nastrój to hałas agregatów prądotwórczych oraz pojawiające się tu i ówdzie anteny satelitarne. Zmęczeni szukamy noclegu w pobliskim Boumalne Dades. Jedyny w okolicy Camping "pod kocią łapą" w obecności zniszczonego hotelu pozbawionego okien nie zachęcał do swoją infrastrukturą ale miał jeden podstawowy atut - był jedyny. Co prawda tradycyjnie sanitariaty odbiegały znacząco od europejskich standardów jednakże b yły na poziome tutejszej normalności, jedynie ilość szwędających się kotów przekraczała dopuszczalne standardy. Namioty w zasadzie stawiamy na jedynym możliwym betonowym kawałku - przynajmniej nie kurzy ale miota nimi w porywach wiatru. Zbieramy więc kamie nie z okolicy by przywalić nimi tropik. Pod jednym z nich ukrywał się mikroskopijnej wielkości skorpionik w bestialski sposób odruchowo zamordowany prze Jerzego. Wieczorem jeszcze wypad na zakupy do miasta. Reszta Coli jaką wyżebrał ode mnie malec była przedmiotem niezłej bijatyki. Uciekamy na camping, po drodze tankując na stacji benzynowej. A że była wyposażona w kompresor, szybko demontuję bak i przedmuchuję nim filtr od powietrza. Myślałem, że będzie bardziej zabrudzony. Wieczorem na campingu pojawiają się właściciele jedynego innego namiotu - francuskie małżeństwo ujeżdżające po okolicy oryginalny pojazd klasy "Paryż - Dakar". Pojazd wielce ciekawy, ludzie mili. Nie mogli uwierzyć że udało się nam na naszych plastikach przejechać drogą 3444 przez słynne ponoć podejście na 2800. Nie powiem, duma nas z lekka rozsadzała a szczególnie uzasadniona Jurka. Kolacje utrudniona porywami wiatru i podkradającymi kotami. Silny wiatr łomotał szkieletami okien, ogromną bramą na skrzypiących zawiasach i płótnem naszych namiotów. Udało się mu również uruchomić alarm w motocyklu. Kołki w uszach pomogły zaliczyć noc do wschodu słońca.

(O:10; N:10;M:50 T:41906

16.09 Sobota

Wstaliśmy już grubo po wschodzie słońca. Dużo jeszcze czasu spędziliśmy na rozmowach z francuskim małżeństwem. Dokładnie obejrzeliśmy ich samochód, dwa duże baki, podwójne resorowanie, elementy nawigacji satelitarnej, wielkie komory filtrów powietrza etc. Ale żadnych luksusów, wszystko toporne, gdzie można to laminaty. Tylko przednia szyba ze szkła.
Po obfitym śniadanku wyruszamy w dość nudną i monotonną drogę do Quarzazate. Co z a nazwa, ale miasteczko nowoczesne, szerokie i dobre ulice, zbudowane ponoć przez Francuzów. Jednym z fenomenów są Europejskie sklepy, w którym można nawet kupić piwo (!) aczkolwiek po nieco wygórowanej cenie. Natomiast ceny pamiątek, ubrań, nie dość że są wybite na stikersach to jeszcze najniższe jakie widzieliśmy od wjazdu do Maroka. Uzupełniamy więc nasze prezentowe archiwum i wyruszamy drogą P31 na Tizi-n-Tichka. Znowu zaczynają się górskie serpentyny, widoki, przepaście. Na przełęczy 2260 oczywiście stado kramików i naganiaczy. Spotykamy znajomych z granicy i pustyni. Jaki ten świat mały. Zaczynają się karkołomne zjazdy do doliny w której położony jest Marrakech. Zjazd w dolinę był temperaturowo jak zjazd z Olimpu do piekła. Przy 43 stopniach termometr ponownie zrobił się czarny. Zatrzymujemy się i zapada decyzja, nie damy się usmażyć w Marrakech. Odbijamy w Ait-Ouir i wdrapujemy się w góry. Niesamowitymi serpentynami docieramy do najwyżej położonego miasteczka w Maroku Oukaimeden - 2650 metrów nad poziomem morza. Było tam jak przyjechaliśmy 15 stopni. Co za ulga. Sympatyczny starszy pan przegonił krowy i otworzył dla nas podboje zamkniętego już campingu, tj. miejsca przy którym były zbudo wane sanitariaty. Włączył oświetlenie w postaci lampy naftowej. Pełen komfort a nawet ślady trawy. Wieczorem o kolacji, można było nawet przykryć się śpiworem bez obawy przepocenia.

(O:12;N:13;M:10; Woda:13) T:42,267

17.09 Niedziela

Jakiś złośliwy kamień nie dawał mi spać w nocy. Oglądałem więc gwiazdy - piękne na tej wysokości. Tu i ówdzie szwendały się zwierzątka, od czasu do czasu włączał się więc alarm w motocyklu Jurka.
O świcie robię drobna inspekcje motocykla. Szukam przyczyny znikania oleju w skrzyni biegów. Inspekcja kończy się tylko diagnozą - nie będzie kapitalki. Na śniadanie wyjadamy ostatnie już zapasy i rozgrzewamy się (hic !) ciepłą herbatką. Pakowanko i już o 12:30 zjeżdżamy w dół. Im niżej tym gorzej tj. tym wyższa temperatura. Jak podskoczyła ponownie do 40 to ponownie rezygnujemy z wjazdu do Marrakech. Przebijamy się górską drogą do Tchanaoute i jedziemy przełęczami na Tizi-n-Test. Faktycznie, był to " test" zawieszeń motocykli i odwagi kierujących. Ponownie karkołomne podjazdy, zjazdy. Od sz czytu przełęczy 2092 zjazd drogą o szerokości jednego pojazdu urozmaicony był uskakiwaniem na pobocze przed nic nie robiącymi sobie z motocykli ciężarówkam i. Raz przyklejamy się do skały, raz z bijącym sercem balansujemy na krawędzi przepaści. Lekko pod-adrenalinowani lądujemy w dolinie, za chwilę lądują nasze dusze .
Nudną zapiaszczoną drogą, w porywach niesamowitego wiatru, w tumanach podrywającego się piasku docieramy do przedmieść Agadiru. Cudowny widok na Ocean Atlantycki zaburzony wielką aglomeracją, więc szybko ją opuszczamy wycinając na północ. Wjeżdżamy na pierwszy napotkany camping w Taghazoute. Typowa definicja syfu pozytywnie odbiega od tego co tutaj widzimy. Nie, nigdy w takim miejscu. Jedziemy dalej. Zaczyna się ściemniać. Zapytany o camping policjant informuje, że jedyny camping w okolicy to właśnie ówty i dla własnego bezpieczeństwa powinniśmy się na nim rozlokować. Z minorowymi minami zawracamy. W miasteczku zatrzymujemy się na zakup żywności, i ponaglani przez burczenie w żołądku decydujemy się na posiłek w tutejszej "turystycznej" oberży. Zamówiliśmy sobie Królewskiego Kuskusa. Czekaliśmy na jego przyrządzenie ponad godzinę. Jak się później okazało na skutki dwa dni. Oczekiwanie urozmaicały lokalne obrzędy sprzedaży narkotyków, drobne klapsy w zęby, dowody uległości. Na "camping" docieramy już o zmroku. Ogrodzone trzciną miejsce, o zapachu rozkładającej się ryby przemieszanej z uryną, z podłożem uświnionym chyba wszystkim. Szwędające się wszędzie zapchlone psy dodawały uroku temu zaciemnionemu miejscu. Próba podejścia do miejsca w którym można by załatwić potrzebę storpedowana zapachem. Krany z wodą nie działały. Jedyna woda t o umiejscowiony w dziurze kran z upierdliwym wylotem. Jak tylko się do niego zbliżyłem zbiegły się chyba wszystkie psy z okolicy w nadziei na kroplę wody. A pijcie sobie chłopaki, powiedziałem odchodząc od kranu by nie zginąć pod ciężarem pcheł. Upodleni, brudni, spoceni nie mieliśmy ochoty wślizgiwać się do śpiworów. Z nadzieją poszedłem na brzeg morza, ale zostałem wypłoszony przez wątpliwej urody lokalne córy Koryntu próbujące sprzedać swoje wdzięki, pod czujnym okiem alfonsów siedzących w amerykańskich samochodach z lat trzydziestych. Odrzuciwszy kilka "kuszących" propozycji zbiegłem do namiotu. Noc ubiegła w zasadzie spokojnie nie licząc pisków opon, kilku bijatyk, wrzasków pijaczych i wykrzykiwań telefonicznych kochanków.

Ceny za camping widniejące na płocie to (O:5; N:10;M:2) T:42643

18.09 Poniedziałek

Płacić za taki syf to przesada. Zwijamy się szybko bo jak zrobić śniadanko w takim miejscu. Nahajowany właściciel nawet nie zauważył naszego wyjazdu.
Za kilkadziesiąt kilometrów zjeżdżamy na klif i robimy sobie śniadanko nieopodal rybackiej wioski. W trakcie jedzenia dosiada się naprawdę zabiedzony rybak i przynosi z sobą Marokańską Whiski - znaną już nam miętową herbatę. Nie wypada mu odmówić, pijemy ją, dzielimy się resztkami jedzenia. Opowiadał nam swoją smutną historię ze stoickim spokojem. Zwinęliśmy się szybko i pojechaliśmy dalej. Temperatura zaczyna się robić bliższa Europejskiej , czasami nawet pokropi maleńki deszczyk. Droga widokowo ładna i urozmaicona, długie plaże, wysokie klify. Prawie cywilizowana Essaouira w kontraście do Safi, portowego, zniszczonego, zabrudzonego miasta. Jedyne co ładne to widok z wysokiego Cap Safi na redę. Natomiast jak się spojrzało w dół - jeden wielki śmietnik puszek po napojach, woreczków, kartonów, szczątków blach, skrzynek etc. Przed samym Cap Beddouza widok, że nie można oderwać wzroku. Niespodziewany zakręt w lewo za górką jest ulubionym miejscem spotkań tutejszej młodzieży. Ju rek, zrobiwszy koleinę w piachu, przyciąwszy kilka krzaków ląduje bezpiecznie na kilka metrów przed kamiennym murkiem. Rozczarował tym niestety oczekujących sensacji młodzieńców, utrzymał motocykl w pionie do końca a jak pył opadł na ziemię, zobaczyliśmy s iedzącego na motocyklu weterana. Robimy sobie w tym miejscu niekrótką przerwę na herbatkę i odtrzęsienie Małgorzaty, która jako niemy uczestnik akcji przeżywała po dwakroć tą atrakcję . Coś się z nami robi niedobrego. Szukamy normalnego campingu aby wydobrzeć. Pierwszy (i jak się później okazało jedyny) "camping" przy restauracji z basenem. Szybko rozbijamy namioty. Mnie i Małgorzatę zaczyna mdlić. Wysyłamy Jurka, człowieka o stalowym żołądku na zakupy. Jak wrócił już leżymy po kilku nasiadowych wi zytach w dość schludnym kibelku. Nie mam nawet ochoty oglądać cudownego zachodu słońca nad morzem - umieram. Na dodatek motocykl pożarł prawie cały zapas oleju. Horror ...

(płacimy następnego dnia, dzisiaj nie mamy na to głowy) T:43 041

19.09 Wtorek

Ta noc nie należała do udanych, chociaż było cicho i spokojnie. Zrywany potrzebami nie mogąc ustać na nogach, doczworakowuje się do krzaków za potrzebami. Ponieważ mam zaburzenia równowagi - nie decyduję się na jazdę. Dzień przerwy. Od rana pije tylko niesłodzoną herb atę, fuj ..., jem zostawiony na czarną godzinę chlebek chrupki, bo właśnie nadeszła. Zagryzam węgiel i inne takie chemiczne przeczyszczacze. Lepiej nie będę wam mówił co robiłem w kibelku. Życie mnie i Małgorzacie ratuje dobry polski kisiel jaki też zawsze z sobą wożę na czarną godzinę, a jak wiecie ta nadeszła. Jurek w międzyczasie umył motocykl, załatwił pranie - pani na tarce. Pod wieczór czuję się nieco lepiej. Po 18 zadzwonił Michał, z drugiej ekipy w Maroku. Są za Rabatem, więc się nie spotkamy - pech , bo byliśmy klika razy o niecałe dwieście kilometrów od siebie. Na zachód słońca Jurek wyciąga mnie nad morze. On się kąpie ja walczę z równowagą, on biega po zapadającym się pod stopami piaskiem ja szukam ustronnego miejsca. Kolacja : sucharki, kisiel, w ęgiel, dżem i chemia.

(Opłata 100 DH / 3 osoby,2 motocykle,2 namioty / dobę)

20.09 Środa.

Można powiedzieć noc bez większych sensacji. Rano ponownie kisiel, przedostatni. Nie przewracam się więc zapada decyzja o wyjeździe. Udało się na spakować i "już" o 13 byliśmy w drodze. Drogą nieopodal brzegu morza do Casablanki. Same miasto to jedna wielka pomyłka. Ni stare ni nowe, mieszanina zabudowań, plomb, wizji nawiedzonych artystów. Błąka jąc się i starając się znaleźć coś godnego nazwy miasta ładujemy się w dzielnice raczej nie odwiedzane przez turystów. Trudno się przepchać między stosami śmieci, w okolicach targu ślizgamy się na zwierzęcych fekaliach i wnętrznościach. Przelatujemy obok meczetu Hassana, największej budowli sakralnej projektowanej przez Francuza. To widać, brak tej budowie charakteru orientalnego, absolutnie nieporozumienie. Nie wszystko co duże musi być piękne, widocznie zrażony jestem wielkimi dziełami socjalizmu. Autostradą uciekamy do stolicy Rabatu. Wjeżdżamy do miasta. Tłok okrutny. Mijamy policyjną kolumnę motocykli, ponad dwadzieścia Gold Wingów (!) - chyba tylko do reprezentacji. Ruch na ulicach pilnowany przez policję mimo chaosu jest w zasadzie płynny. Wida ć dużo inwestycji drogowych, nawierzchnie są dobre. Dokucza tylko upał i ten smród spalin wymieszany ze smrodem palonego oleju i ws zędobylskim capem deasela.

W Kenitra wpadamy ponownie na autostradę i zjeżdżamy nad zatokę w Meroja Lergia. Nie znalazłszy campingu lądujemy tradycyjnie o zmroku w Larache. Sam camping w Laroche wydał się nam podejrzany, absolutne pustki a ceny to chyba z sufitu wzięte. Naprzeciw niego jest jakaś impreza. Ładujemy się tam, do środka i przeżywamy miłe zaskoczenie. Jest to zupełnie nowe centrum turystyczne z bardzo dobrze rozwiniętą bazą : sanitariaty z ciepłą i zimną wodą, bary, informacje, domki, pola pod namioty. Luksus. Jedyne co trzeba zrobić to pokazać paszport i dać zrobi ć fotokopię dowodu rejestracyjnego. To wszystko. A z czego żyją ?, ano z marży w barach i reklamy. Jest to baza turystyczna przewoźnika do Europy - jak nam wytłumaczyła miła, młoda Marokanka biegle władająca po Francusku, Niemiecku i Angielsku. Uradowany zjadłem omlet w barze. Jedzeniu przyglądała się piętnasto-centymetrowa modliszka. A ile było uciechy by ją złapać i wsadzić do butelki po litrowej Coli.

Namioty rozbite zostały na miękkiej, dobrze podstrzyżonej trawie, motocykle zaparkowane na zadaszonym parkingu, dysk retne światło pozwala na swobodne poruszanie się po terenie i jednocześnie nie przeszkadza w zaśnięciu. Wieczorem lądują jeszcze obok nas dwa motocykle.

(ZA DARMOCHE !) T:43,480

21.09 Czwartek

O szóstej rano szybko biegnę do kibelka, ledwo co zdążyłem. Ale dużo huku mało kól. Czyli jeszcze coś mi tam kiszkach rozrabia. Budzą się i nasi sąsiedzi, całe szczęście nie od moich huków. Francuz z dziewczyną jadą do Dakaru. Proszę by pozdrowili Michał i Maćka - co jak się później okazało faktycznie zrobili, gdyż jechali razem w konwoju.

Za Larache zwiedzam ruiny antyczne w Lixus, taka sobie kupka gruzów. Do Tangeru docieramy szybko, mały problem nawigacyjny na wyjeździe i umawiamy się na granicy w Ceucie. Jurek pojechał przez Tetouan ja przez Cap Malabata, po uprzednim załataniu dziury w oponie. Ot taki mały, ostry kamyczek na koniec podróży. Droga niesamowita, niebieska cieśnina Detroit de Gibraltar, zielony ląd po drugiej stronie - to cywilizacja. Jedynie ten cholerny wiatr, co kładł mnie na prostej jak w zakręcie. Spotykamy się na granicy, nie zwracamy już uwagi na facetów z identyfikatorami mimo ich obrzydliwej namolności. Bez większych buli, zała twiając kilka papierków , wymieniając Dirhamy na Pesety lądujemy w Ceucie. Ponownie tankujemy na znajomej stacji i wyruszamy na prom. Przed wjazdem na nadbrzeże obwąchuje nas szczegółowo psinka-narkoman. Nie znalazłszy niczego podniósł nogę w wiadomym celu, ale zbesztany przez wopistę zrezygnował z nadania motocyklowi specyficznego zapachu.

Tym razem nie było katamaranu. Prom wyglądał tradycyjnie ale był równie szybki, zasuwał jak opętany. O 18:30 lądujemy na brzegu Europy w Algeciras

Hiszpania

Jednym czterdziesto kilometrowym skokiem dojeżdżamy do znanego campingu. Robimy zakupy w supermercado : sery, kiełbaski, soczki., mleko, wino. Wszystko to mieszamy w żołądkach - bez sensacji. Po opadnięciu wilgoci rozbijamy namioty i zapadamy w sen sprawiedliwy. Odniosłem głupie wrażenie, że jesteśmy już prawie w domu.

(O:450 PTA; N:450; M:400) T:43,705

22.09 Piątek

Nie ma co kombinować, trzeba wracać. Odsypiając zaległości udaje się nam już o 10:40 wyruszyć w trasę. Szybka autov iją do Malagi, potem odbijamy na Granadę. Upał się znowu wzmaga, zaczyna mnie boleć głowa. To chyba zmęczenie. Mijamy Jaen, Ubede i zaczynamy się rozglądać za campingiem. A nie ma ich w tym rejonie za dużo, by nie powiedzieć wcale. Nocleg znajdujemy na zamaskowanym campingu w górach Alcaraz, nieopodal średniowiecznego miasteczka o tej samej nazwie. Ceny mieli raczej nie średniowieczne.

(O:575; N:600; M:400) + 7% tax T:44,274

23.09 Sobota

Rano było wilgotno. Zwinęliśmy mokre namioty i dalej maraton powrotu. Albecate, Cuenca i ładujemy się w widokowo boskie góry Serrania de Cuenca. Sto pięćdziesiąt kilometrów pokonujemy w cztery godziny, droga czasami przechodzi w szuterek. W Orihuela natykamy się na zlot starych samochodów. Pożera nam to co najmniej godzinę ale warto było. Potem N330 tak się rozpędzamy, że ładu jemy się do centrum Zaragossy. Nocleg już grubo po zmroku w zasadzie wynajdujemy na campingu przed Huescą, gdzie wita nas muzyka techno. Milknie jednak punktualnie o dziesiątej. Zasypiamy głodni jak wilki.

(Za darmochę / bo po sezonie) T:44,890

24.09 Niedziela

Zwijamy się o suchych pyskach. Przelatujemy przez Hueskę i wdrapujemy się na Pto de Monrepos. Na podjeździe wydaje mi się, że mijamy Sylwestra skrobiącego na rowerze przełęcz w towarzystwie innego cyklisty. Po śniadanku w Sabinanigo, jajecznica z boczkiem i frytkami, wpa damy ponownie w jedne z najpiękniejszych gór Europy by zeszlifować boki opon. N260, N230 i C142 docieramy na przełęcz Bonaigua (2072) by z powrotem przez C147 i N260 dotrzeć do Andory. Bezboleśnie przekraczamy przez granicę.

Andora

Wita nas niesamowitym korkiem, sklepami otwartymi do późnych godzin nocnych i prawie pustym campingiem. O 19:00 siedzimy już w namiotach i uzupełniamy puste kiszki. Potem sukcesywnie na camping zjeżdżali inni. Było też kilka Niemieckich motocykli. Ponieważ tu ż przy nas płynął dość duży strumień za którym znajdowała się dość ruchliwa ulica nie należało się spodziewać błogiej ciszy. Zasnąłem więc ze stoperami w uszach. Naprawd ę pomaga.

(O:550 PTA; N:550; M:450) T:45,340

25.09 Poniedziałek

Raniutko, bez śniadanka wyruszam na zakupy sprzętu dla córek. Skrupulatnie notuję ceny w kilku sklepach i metodą dedukcji odnajduję najtańszy. Robię zakupy i wracam. Tłok na drogach robi się niemiłosierny. Teraz zmiana warty, ja zostaję na śniadanku, Jurek z Małgorzata buszują po sklepach. Jak już wrócili to z fasonem, załadowując mi dwie hulajnogi na pakę.
Grubo po 15 opuszczamy Andorę przez 2407 metrową przełęcz.

Francja

Szalony serpentynami zjazd do Perpignan i nocny przelot do Avignon. Znamy to miasto z wyjazdu w 1987 roku. Byliśmy tu na MZ i Javie. Przypominamy sobie uliczki, pałac papieski. Robimy zdjęcie przy słynnym niedokończonym moście i jedziemy do Vacqueyras. Odwiedzamy starego znajomego i wstyd się przyznać po kieliszku wina jedziemy na camping. Zdobywamy go grubo po 24-tej. Jest już nieczynny, ale nie zamknięty. Po ciemku rozbijamy namioty i doprowadzamy zupełnie niechcąco do śmierci kilka ślimaków. Toaleta pod kranem do podlewania trawy zupełnie nam wystarcz yła.

(darmocha) T:45,827

26.09 Wtorek

Załatwiamy kilka spraw w okolicy. Odwiedzam grób mojego kuzyna Jocelyna, który zginął śmiercią motocyklisty w wieku 47 lat. Ponownie zwiedzamy cudowną provancj ę, wąwóz Gorges de la Nesque i zahaczamy o Mt. Ventoux.
Wieczorem odwiedzamy moją rodzinę, od której otrzymujemy w prezencie butelki rodzinnego wina. Resztę wieczoru spędzamy u znajomego motocyklisty, prawie kuzyna Patrica, u którego nocujemy w ogrodzie po suto zaprawionej kolacji.

(-) T: 46,017

27.09 Środa

Śniadanie w postaci winogron i ledwo o 10:15 udało się nam wyciąć przed burzą. Z pośpiechu zapomniałem nawet zabrać daszka od namiotu. Całą drogę do St.Tropez uciekamy przed deszczem. Wypogadza się w Ste.Maxime. Rozbijamy się na campingu tuż przy morzu, z widokiem na zatokę. Pranie i dorabianie daszku do namiotu, kąpiel w słonym morzu, kolacja i mały rekonesans po okolicy. Snujemy się po uliczkach St Tropez aż do nocy, robiąc zdjęcia tu i ówdzie a w szczególności pod słynnym posterunkiem żandarmerii. Na campingu kwitło nocne życie, tak więc i my spędziliśmy część nocy w barze "Pod tańczącą Tiną"

(3xO+2xN+2xM = 146 FFR) T:46,268

28:09 Czwartek

Bez pośpiechu wyjeżdżamy do domu powtarzając drogę jaką przebyłem na MZ ponad dziesięć lat temu - St Raphael, Nicea, Monaco,

Włochy

San Remo gdzie jemy wyjątkowo niesmaczną odgrzewaną pizzę. Potem wpadamy na autostradę i mając po prawej Mare Ligure plątaniną tuneli docieramy do Genovi i odbijamy na północ, przez Piacenza, Brescia by zakotwiczyć na Lagi di Garda. Nocleg w domku jest tylko 25% droższy niż w namiotach, więc nie namyślając się długo wybieramy domek. Pusta restauracja zachwyca nas smaczną pizzą i czerwonym winem. Poprawiamy piwem i lekko mając w czubie zapadamy w mglistą ciszę snu.

(Domek: 50,000 ITL) T:46,809

29.09 Piątek

Doba hotelowa trwała do 10-tej, więc mieliśmy niezły bodziec by wyje chać punktualnie. A teg o dnia miała być orgietka po przełęczach. Na początek jemy rozgrzewające śniadanko w małym barze. Ta m najadamy się wstydu nie mogąc zapła cić nie- lirami. Lecę więc do najbliższej miejscowości i wybieram pieniądze z automatu. Ale plama. Potem to już były tylko przełęcze. Słoneczne Mango (1682) , wietrzne i pochmurne z objawami deszczu Tonale (1884), zamknięte dla ruchu (ach ta kozacka dusza), spowite w chmurach Gavia (2621), drobny skok do Szwajcarskiego Umbrail (2501), i zdobycie zaśnieżonego Stelvio (2578), absolutnie zamglone i ciemne Giovo (2094) by już w deszczu po ciemnicy na drodze Vipiteno - Bressanone szukać noclegu. Zwiedziliśmy ponad 10 pensjonatów a każdy jak nie zabijał ceną to nie było w nim miejsca. Koniec końców trafiliśmy na wzgardzony uprzednio camping przed Vipiteno. Rozbijaliśmy się i w deszczu i po ciemku i w lekkim błocie. Spało się jednak pełną piersią.

(O:6000 ITL;N:5000; M:4000) T:47255

30.09 Sobota

Po małym porannym deszczyku na moment przestało padać co wykorz ystaliśmy do szybkiego odwrotu. M ałe śniadanko w barze za 3000 i obżarci jak mopsy wyruszamy w drogę.

Austria, Insbruck, objazdy, setki motocyklistów,
Niemcy, Salbahen, ach te "ształy" po przeciwnym kierunku ruchu, Monachium, Berlin,
Polska, Kołbaskowo i Szczecin. Nocleg na nieczynnym acz otwartym campingu w Szczecinie -Dąbiu. Drzewa, liście, trawa, ludzie mó wiący po polsku. Wszystko pozamykane, głodni wyjadamy ostatnią zupkę Chińską. Za to jak słodko się spało...

(O:9,5 PLN; N:6,5; M:5,5) T:48,271

01.10 Niedziela

Poranek słoneczny, ciepły i suchy. Obudził nas lekki szum miasta. W drogę. Śniadanko w ulubionej knajpce "Polonez" w Rymaniu . Trochę się ochłodziło, zaczął wiać silny wiatr z południa. Przez jezdnię przewalają się tysiące kolorowych liści, złota polska jesień. Wszędzie ładnie, ale w domu najlepiej ...

"Dym z komina własnej chałupy" widzę o 15:45. Dopiero teraz czuję jak jestem zmęczony fizycznie a wypoczęty duchowo.

T:48 608

Resume :
13 076 kilometrów w 32 dni.
Całkowity koszt (wyżywienie, noclegi, paliwo, prom, opony, drobne prezenty , slajdy + wywołanie, itp.) 8,500 złotych
co daje kwoty :
65 groszy / kilometr lub
265 zł / dzień.

Czy warto było ?, chyba tak ale musze przyznać że lekko się zmęczyłem tym wyjazdem. Strasznie długi jest ten dojazd do Maroka, samo Maroko też nie do końca pokazało swoją dobrą stronę - za dużo w niej złych elementów naszej cywilizacji. Jest też zbyt gorąco nawet we wrześniu.
Co ja tu za kit wciskam, sam pojedź i zobacz !
a wtedy pogadamy.

Bogdan Chudzikiewicz

Sopot, grudzień 2000.