Dzień 8 - Środa 09.09.98| poprzedni dzień| dzień następny

Młotkiem do transalpa ?Wstajemy wcześnie rano, bo dziś Turcja i emocje coraz większe. Wstajemy także trochę zdziwieni bo namioty suche, co do tej pory się nie zdarzało, czyli klimat coraz cieplejszy. Zresztą koło ósmej było już 18 stopni ciepła, więc Krzysztof z Bogdanem na drogę ubierają dżiny. Ja zostaję w spodni ach skórzanych. Odbierając paszporty dowiadujemy się po co była karta wjazdowa do tego kraju. Pani z kempingu ostemplowała je stosowną pieczęcią gdzie nocowaliśmy. Byłoby niezłe tłumaczenie na granicy gdybyśmy nocowali na dziko. Jedziemy na Edirne. Przed granicą stajemy by Bogdan mógł przełożyć śrubę od amortyzatora, którą omyłkowo wkręcił w czasie przedwyjazdowego przeglądu. Wypatrzył to rano na kempingu, tyle że nie mieliśmy takich kluczy. Narzędzia udostępniono mu w małym przydrożnym warsztacie zresztą gratis. W ogóle Bułgarzy są raczej nastawieni przyjaźnie do Polaków. Pierwszy patrol policji był miły, a drugi jak dowiedział się że jesteśmy z Polski to nawet nie chciał dokumentów oglądać.

Tak więc jeszcze tankowanie po korek i jesteśmy na granicy. Podjeżdżamy bokiem jak zwykle i parkujemy w cieniu bo z nieba żar się leje. Bułgarzy nie robią problemu. Mijamy ziemię niczyją i dojeżdżamy do wielkiego czerwonego napisu Turkee. W oddali widać przejście graniczne. No to jesteśmy. Serce wali (przynajmniej moje, teraz mogę się przyznać), podjeżdżamy do odprawy. Widać od razu, że kiedyś rodacy nasi nie byli tu rzadkością. Na kilkadziesiąt stanowisk odprawy jedna trzecia ma napis Polish. Dziś czynne są tylko dwa stanowiska i to te bez napisu. Wyciągamy dokumenty i zaczyna się. Czegoś nie mamy, ale możemy to mieć tylko trzeba się cofnąć i tam kupić, chodzi o wizę. Kupujemy. Wracamy teraz, dobrze, następny funkcjonariusz twierdzi, że znowu czegoś nie mamy. Trzeba się cofnąć. Zostajemy, jedzie Bogdan, ma wszystkim kupić. Czekamy jednocześnie rezerwując kolejkę do innej budki bo widzimy z Krzyśkiem, że i tak tam wszyscy idą. Podjeżdża Bogdan, idziemy do budki. Jeden pan w budce przeklepuje treść naszych dokumentów w komputer, by zrobić wydruk A4 na czerwonym papierze. Drugi gość podpisuje i stempluje, poczym trzeba to podpisać. Nazwisko Bogdana im nie wyszło trzeba poprawić, byle by tylko się nie wkurzyli, bo miny mają takie jakby zaraz mieli nas rozstrzelać. Podpisujemy w ciemno dokument po turecku. Turcja wita rogalikamiCiekawe, co podpisaliśmy. Potem po angielsku doczytaliśmy się, że nie będziemy chcieli zostać w tym kraju, wyjedziemy na tym czym przyjechaliśmy, nie będziemy pracować itp. A przy okazji opisano motocykle, tak dokładnie że nasze mają podobno radiomagnetofony...?! Uzbrojeni w wydruk i kilka mniejszych karteczek wracamy do celnika. No guns, no alcohol, no drugs, no problem i na następne sito. Tym razem policja. Znów kolejka i większość przed nami wraca z powrotem. Nam się udaje szlaban w górę, jesteśmy w Turcji. Niebo bezchmurne, 32 stopnie ciepła, podbiega facet z okrągłymi bułkami. Kładzie dwie buły na motocykl Krzyśka i wyciąga łapę 1 DM. Oczywiście nie chcemy, ale facet tego nie rozumie. W końcu proponujemy mu polskie złote tłumacząc mu nazwę naszej waluty One Polish Gold. Gold robi wrażenie i dwuzłotówka (bo ma złoto) wędruje do kieszeni sprzedawcy po wcześniejszym wyłudzeniu trzeciej buły. On uśmiechnięty my też zadowoleni. Wjeżdżamy do Edirne. Gorąc , tłumy ludzi, mrowie samochodów. Ścisk i tłok panujący na obrzeżach miasta jest dla nas zaskoczeniem. Bujając się na jedynce pomiędzy samochodami, rezygnujemy z przejazdu przez miasto. Ponieważ chcemy dziś dotrzeć możliwie najbliżej Istambułu decydujemy się na autostradę. Trochę mało aut, budzi niepokój, że autostrada będzie droga. Nie ma kogo się spytać, bo na wjeździe tylko automaty. Jednak decydujemy się najwyżej poszukamy taniego zjazdu. Na parkingu przy drodze ustalamy punkt docelowy wyprawy i z grubsza trasę. Dziś nocleg na kampingu w B.Cekmece (co znaczy B. nie wiemy do dziś). Autostrada jest dobrze oznakowana (i tania), kempingi znacznie gorzej ale udało się wypatrzyć. Jesteśmy na miejscu. Cena kempingu na poziomie europejskim 15 DM od osoby, więc nie targujemy się, a szkoda bo jest, po sezonie a przy okazji okazuje się że prysznic nie ma ciepłej wody a co najgorsze nie ma bieżącej wody nadającej się do picia, tylko słona z pobliskiego morza. To że daliśmy się lekko naciąć dotarło do nas gdy w lesie przyczep kempingowych, próbowaliśmy rozbić namioty. Klepisko, szpilki wbijaliśmy kamieniem, no i ta woda. Zresztą zaproponowano nam szybko kupno wody pitnej w baniaku 5 litrowym za astronomiczną kwotę. Ponieważ zwietrzyliśmy podstęp, woda została kupiona po normalnej sklepowej cenie. Sklep był na miejscu. Zresztą ta woda była najdroższą o jakiej słyszałem i jaką piliśmy. Wieczorem kąpiel w Morzu Marmara, potem kolacja i kisiel z wodą droższą od kisielu. Jutro Istambuł.


Poprzedni dzieńDzień następny

Powrót do kalendarza