Dzień 3 - Piątek 04.09.98| poprzedni dzień| dzień następny

Słonecznikowe pola WęgierKierunek Węgry - ale znowu bokiem. Granicę przekraczamy w Satoraljaujely. Prawda, że śliczna nazwa tylko dla niej nadłożyliśmy trochę drogi. Celnicy nie czepiają się, tylko dziwią się gdy Bogdan informuję ich, że jedziemy do Turcji, my też się dziwimy ale nie ważne. Jedziemy dalej. Drogi węgierskie: długie po horyzont a na horyzoncie albo zakręt albo miasteczko a potem znowu po horyzont. Najciekawsze na Węgrzech było wielkie żółte pole słoneczników i w ramach przerwy w monotonnej jeździe pies-desperado, który postanowił ugryźć przednie koło transalpa Bogdana. Ponieważ właściciel tegoż motocykla odmówił udziału w zabawie i nie zahamował (czytaj nie zdążył) pies zaliczył kontakt z kufrem, Bogdan zaliczył szybszą pracę serca. Lekarza nie był potrzebny. Dalsza podróż już bez emocji aż do granicy. Przepraszam był długo wspominany widok na blondynę idącą poboczem. W południe droga się psuje, temperatura rośnie, okolica robi się smętna wjeżdżamy w jakieś targowisko, jest brudno, gwarno i jest kolejka. Dotarliśmy do granicy z Rumunią. No to się zaczyna. Granica w Petei-Satu Mare. Przejście przypominające granice pokazywane przez Tony Halika, gdzieś w bardzo odległych, egzotycznych krajach. Kolejka aut mocno wyeksploatowanych, tłumek maszerujący w kurzu po piachu przetykanym plackami asfaltu. Wykopy, jeżdżące we wszystkich kierunkach maszyny budowlane itp. Pełne zaskoczenie. Przeciskamy się tak jak rowerzyści i okazuje się to skuteczną metodą. Na tyle, że nie zauważamy żadnego kantoru i z wpisem w paszporcie jakim to sprzętem i w jakiej obsadzie wjeżdżamy do Rumuni. Na pierwszej stacji benzynowej próbujemy zorientować się w cenach i kursie waluty. Pierwsza dzicz w RumuniiDowiadujemy się, że walutę to owszem chętnie przyjmą ale nie oficjalnie, więc rezygnujemy. Znamy cenę paliwa ale nie mamy punktu odniesienia. Jedziemy do Satu Mare bo to przecież duże przygraniczne miasto to w banku nie będzie problemu. Rumuńskie miasto. Brudne, śmierdzące, lepkie. W centrum tak samo. A na dodatek prawie wszędzie zakaz wjazdu dla ... motocykli ?!. Po chwili kluczenia, łamiemy trochę przepisów i do banku. Pani w okienku nie wyglądała na czuba, ale dogadać się z nią nie dało. Cywilizowane języki były niezrozumiane, pismo obrazkowe też. Odszedłem z kwitkiem. Bogdan był lepszy. Poszedł i dowiedział się (przewaga francuskiego) że właśnie instalują nowy system komputerowy i wymienić pieniądze będzie można za 2 godziny. Przynajmniej znamy oficjalne kursy walut to nas nie strzykną. Próba wyjechania z miasta, zostaje storpedowana brakiem tablic informacyjnych o kierunkach. Błądzimy wreszcie się udało, tylko na której drodze jesteśmy ? Przy drogach stoją słupki drogowe na których jest odległość do najbliższego większego rozjazdu oraz nazwa następnej miejscowości. Trochę pomaga ale oznakowanie jest kiepskie. Docieramy do Baia Mare. Bardzo szerokie betonowe aleje w centrum to z powodu pochodów 1 majowych, które kiedyś musiały wraz z defiladami tędy kroczyć. Trochę dziwna taka betonowa przestrzeń ale ciekawa architektura. Tutejsze banki cierpią również na zmianę systemu i aby było śmieszniej pracowały rano. W stepie szerokimZ pomocą przychodzi przypadkowy chłopak, który wiedziony ciekawością a uzbrojony w angielski nawiązuje z obcymi kont akt. Wykorzystany przez nas wskazuje ostatni czynny jeszcze kantor. Uff udało się chociaż trzeba było delikatnie odmówić konikom stojącym na ulicy z garściami pieniędzy. Powtórka z historii. W kantorze obserwujemy jak zmienny bywa kurs na szczęście na niekorzyść tubylca, dobrze że stał przed nami, starczyło na Colę. Mamy kasę możemy dotankować no to w góry byle dalej od miasta. Miasto tak łatwo nie daje się opuścić, ale mamy już metodę. Zamiast jeździć, pytamy się o drogę. Opuszczając miasto wkraczamy w inny świat, góry. Urokliwe wioski czyste powietrze i wszystko co najlepsze. Dziko i egzotycznie. Odzyskujemy wiarę z każdym kolejnym kilometrem. Widoki, kręte drogi to jest to. Jedziemy na północ kierując się zielonym szlakiem do Gutii. Potem na południe drogami drugorzędnymi oznaczonymi jako niepylące, przez góry. Głowa kręci się parawo/lewo, prędkość spada, sycimy się dziewiczością otoczenia.Gdy tylko poczuliśmy się pewniej udało mi się wyprowadzić nas na manowce. Zgubiłem drogę. Jedziemy szutrem. Wioski ułożone wzdłuż rzeki. Drewniane chaty, bydło na drodze i takie tam widoczki. Rewelacja, tutaj czas jakby się zatrzymał. "Dziki" nocleg w górachLudzie uśmiechają się, przyglądając się nam z zainteresowaniem. Gdy rozbijaliśmy obozowisko na dziko myślałem, że Krzysiek z Bogdanem zaraz mnie rozszarpią za to błądzenie po takim zadupiu. Ale nie, im też się podobało i niestety nigdy więcej nie udało nam się spotkać takich klimatów.

 

[bc.Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie, co to będzie .. ]

 


bc - w stepie

w stepie szerokim, którego okiem nawet sokolim nie zmierzysz ...


Poprzedni dzieńDzień następny

Powrót do kalendarza